Marcin Gałek jest spikerem Lechii Gdańsk od 2004 roku. Biało-Zielonym kibicuje od końca lat 70. XX wieku. Z Lechią jest na dobre i złe.
Na stadionie w Letnicy wita Państwa…
Pamięta pan jeszcze swój debiut?
Marcin Gałek: Jasne. Lechia grała wówczas w A-klasie i zaproponowano mi prowadzenie spikerki w zastępstwie Andrzeja Głuszka. To był wygrany 3:0 mecz Pucharu Polski z Rodłem Kwidzyn. Spikerka okazała się wówczas dla mnie lekko czarną magią, bo strzelców bramek musiał podpowiadać mi Piotrek Wojdakowski, zasiadający wówczas we władzach klubu. Na stałe spikerem zostałem dwa lata później. W czwartej lidze, gdy zasiadłem za mikrofonem podczas pełnego emocji meczu z Powiślem Dzierzgoń, wygranego 3:2. Od tego czasu opuściłem zaledwie trzy spotkania. W 2005 roku nie było mnie na meczu drugiej ligi z Piastem Gliwice. Zastąpił mnie Tomek Bocheński, który został zapamiętany z tego, że przewrócił się w przerwie na piłce, podczas konkursu rzutów karnych dla kibiców. W pucharowym spotkaniu Lechii II z Wisłą Kraków zastąpił mnie Zbyszek Grygorec, znany ze spikerki na meczach żużlowców Wybrzeża. No i pierwszy mecz obecnego sezonu, z Podbeskidziem. Spikerem był wówczas Mariusz Kordek.
Do spikerki trafił pan z trybun, bo przecież niemal przez całe życie ściska pan kciuki za Biało-Zielonych.
Na Lechię chodzę od 1978 roku, a co do spikerki, to w odpowiednim momencie wsiadłem do właściwego tramwaju. Kibicem będę już zawsze. Ale pełnienie roli spikera nakazuje tłumienie emocji i zachowanie obiektywizmu. Choć czasem, przyznaję szczerze, wychodzi ze mnie dusza Lechisty.
Jakieś przykłady?
Chociażby finał Pucharu Polski na szczeblu regionalnym z 2004 roku i mecz Lechii z Olimpią Sztum. Prowadziliśmy 1:0, a rywale wyrównali w końcówce, po bramce ze spalonego. Poniosło mnie wówczas, bo sędziemu Przemysławowi Łagoszowi nadałem na głos przydomek “sokole oko”. Ciężko mi było także zachować obiektywizm podczas pierwszych po latach derbów z Arką Gdynia. Kibice gości mocno mnie zaczepiali, ale mój przyjaciel Tomek Fijałkowski mnie uspokoił i nakazał zająć się meczem. Trochę pretensji mam też do siebie za ostatni mecz z Legią. Szukałem tekstu, który skutecznie uspokoi niecenzuralne przyśpiewki fanów gości, których się spodziewałem. Wymyśliłem podziękowania za “przerywnik artystyczny”. Wiem, że nie wszystkim się to spodobało.
Zaliczył pan spektakularne wpadki?
Naturalnie. Kiedyś, podczas pucharowego starcia Lechii z Kaszubią Kościerzyna na boisko wchodził 16-letni wówczas Marcin Pietrowski z nr 10 na koszulce. Zapowiedziałem dziesięcioletniego Pietrowskiego z numerem 16… Inny przypadek, to mecz w III lidze z Flotą Świnoujście. Prowadziłem go razem z Waldkiem Mroczkiem, spikerem drużyny gości. Schodził wówczas z murawy jakiś piłkarz, dwa razy powiedziałem, kto to, ale okazało się, że wcale nie o tego gracza chodziło. Przy okazji meczów przy Traugutta trudniej było dostrzec, kto opuszcza boisko. Zwłaszcza w niższych ligach, gdzie brakowało sędziów technicznych i tablic z numerami piłkarzy szykowanych do zmiany.
Przy Traugutta miał pan chyba jednak lepszy widok na mecze, bo teraz, na PGE Arenie, trzeba je oglądać z wysokości murawy.
Rzeczywiście teraz inaczej odbieram sam mecz. By dostrzec wszelkie niuanse, muszę zobaczyć w domu telewizyjne powtórki. Ale przynajmniej z bliska mogę przyjrzeć się reakcji trenerów czy ławki rezerwowych na boiskowe wydarzenia. To też świetne doświadczenie, często związane z zabawnymi historiami. Tak jak kiedyś we Wrocławiu, gdy mecz Śląska z Lechią prowadziłem razem z Andrzejem Gliniakiem, spikerem gospodarzy. Ówczesny trener Biało-Zielonych Bogusław Kaczmarek, po każdym nieudanym zagraniu któregoś z naszych piłkarzy, zwracał się do mnie z retorycznym pytaniem ”Panie Marcinie, ile można tak partaczyć?”. Gliniak był mocno tym zdziwiony.
SPIKER ZAWODOWY
Można pana nazwać spikerem zawodowym?
Zawodowo podchodzę do swoich obowiązków, natomiast jestem typowym samoukiem. Podczas kursu na licencję dowiedziałem się wiele na temat dykcji, z kolei wiele sztuczek związanych z posługiwaniem się mikrofonem pokazał mi Wojtek Kopytek, pracujący na Stadionie Narodowym.
Stylem pracy bliżej panu do wyważonych spikerów z Anglii czy tych pełnych ekspresji z Włoch?
Zdecydowanie wolę styl angielski, choć są chwile, kiedy staram się przenieść wzorce z południa Europy.
Które momenty w tej pracy są najtrudniejsze?
Te, w których trzeba wejść w interakcję z kibicami, gdy pojawiają się środki pirotechniczne czy zaczyna się lżenie przeciwnika. Są na to pewne sposoby, niemniej nie zawsze wszystko idzie jak po maśle, trzeba wyczuć odpowiedni moment. Z tym też wiąże się zabawna historia. Podczas jednego ze spotkań nasi kibice śpiewali coś niecenzuralnego, ale uznałem, że nie ma jeszcze sensu reagować. Później z opowieści słyszałem, że prowadzący doping zwrócił się do kibicowskiej braci tymi słowami “skoro Gałek nie reaguje, to znaczy, że nas nie słychać. Musimy krzyczeć jeszcze głośniej”.
Jak wygląda dzień meczowy Marcina Gałka?
Zaczyna się na trzy godziny przed pierwszym gwizdkiem od 30-minutowej odprawy z delegatem. Tam, wespół z policją, strażą, agencją ochrony, przedstawicielami klubu i kibiców obu drużyn, o ile goście przyjeżdżają, omawiane są wszelkie szczegóły, związane z oprawami czy występami artystycznymi. Później sprawdzamy mikrofony i około 90 minut przed meczem kolejne spotkanie, tym razem z kierownikami drużyn, delegatem i sędziami. Następnie odbieram składy i na około 20 minut przed pierwszym gwizdkiem zaczynam show. Na lidze można sobie pozwolić na trochę improwizacji, więcej zależy ode mnie. Inaczej było w czasie Euro 2012 czy meczów narodowej reprezentacji. Tam obowiązuje ścisła rozpiska, wręcz co do sekundy.
Czuje się pan spikerem spełnionym?
Chyba tak, choć ciągle mam marzenia. To poprowadzenie spikerki w czasie meczu o europejskie pucharach z udziałem Lechii, a także derbów z Arką na PGE Arenie.
tekst ukazał się w magazynie “Lechista” w kwietniu 2015 r,