Trzecie miejsce Lechii Gdańsk w ekstraklasie z 1956 roku to ciągle najlepszy wynik Biało-Zielonych w 70-letniej historii klubu. Dziś przypominamy po krótce przebieg tego “brązowego” sezonu.
Wysokie możliwości gdańszczanie zasygnalizowali już rok wcześniej, gdy doszli do finału Pucharu Polski. Polegli wprawdzie ze stołecznym CWKS aż 0:5, ale sam udział w meczu na tak wysokim szczeblu był nie lada osiągnięciem dla klubu, który powstał ledwie dekadę lat wcześniej, a w najwyższej klasie rozgrywek zaliczył ledwie cztery sezony.
Złe miłego początki
Sezon 1956 zaczął się niefortunnie. Na Traugutta przyjechał warszawski CWKS, który, z Edwardem Szymkowiakiem w bramce, Jerzym Woźniakiem i Marcelim Strzykalskim w obronie, Edmundem Zientarą, Lucjanem Brychczym w pomocy oraz Ernestem Pohlem i Henrykiem Kempnym w ataku, miał de facto skład równoznaczny z tym, w jakim występowała reprezentacja Polski. Lechiści zagrali bez kompleksów, ale po zaciętej walce przegrali 1:3.
Potem były trzy kolejne remisy, wreszcie w piątej rundzie spotkań przyszła pierwsza w sezonie wygrana. Po złotej bramce Romana Rogocza, Lechiści okazali się lepsi od Gwardii Bydgoszcz. Gwardii czyli w zasadzie Polonii, bo nie wszystkim klubom komuniści pozwolili wrócić do tradycyjnych nazw. ŁKS wciąż był Włókniarzem, sosnowieckie Zagłębie – Stalą, a Lech – Kolejarzem.
I właśnie zwycięskim meczem z poznaniakami (2:0 na wyjeździe), gdańszczanie zaczęli imponującą passę, pięciu kolejnych wygranych. Dzięki temu na półmetku rozgrywek objęli fotel wicelidera, jedynie różnicą bramek ustępując CWKS.
Murarze
Właśnie wtedy gdańszczanie dorobili się pseudonimu „Murarze”. To była nie tyle zasługa budowlanego rodowodu, co strategii przygotowanej przez trenera-magistra Tadeusza Forysia, który szczególny nacisk kładł na grę obronną.
Właściwie każda relacja prasowa z tamtych czasów kończyła się pochwałami dla gdańskiej defensywy. Wrót bramki strzegł Henryk Gronowski, z racji zwinności przezywany „Czarnym Kotem”. I faktycznie chyba czarny kot przebiegł kiedyś Gronowskiemu drogę, bo w seniorskiej kadrze zaliczył jedno ledwie spotkanie, a aż 22 śledził z ławki rezerwowych podziwiając wyczyny wspomnianego Szymkowiaka.
W obronie grał Czesław Lenc ksywa „Majster”. – Najlepsze jego zagranie to było walnięcie z woleja, że piłka leciała na dach trybuny. Publika wyła z zachwytu – wspomina trener Marian Geszke, wówczas nastoletni kibic Lechii.
Ale oczywiście liderem linii obronnej był Romana Korynt.
– Grano systemem 3-2-5, o wiele bardziej ofensywnym niż dziś, ale cała gra była oparta na Koryncie, który był przecież stoperem – przyznaje bez wahania, swym niepodrabialnym radiowym głosem redaktor Jerzy Gebert.
Nierzadko było tak, że „Kaszub” neutralizował dwóch lub trzech rywali. Pan Roman po latach wspomina, że najlepszym napastnikiem, przeciw któremu grał, był legendarny piłkarz Ruchu Chorzów, Gerard Cieślik. Przed jego strzałami skapitulował nawet legendarny Lew Jaszyn, ale jakoś pod bramką Lechii nie miał szczęścia.
– Żeby nam strzelić, trzeba to naprawdę umieć – dogryzał Korynt swemu serdecznemu druhowi.
Grano wtedy systemem wiosna-jesień, dlatego runda rewanżowa zaczęła się w sierpniu. Zaczęła się tak jak sezon, czyli przegraną aż 0:4 z CWKS. Ogółem w całych rozgrywkach lechiści przegrali tylko cztery spotkania. Dwa razy z CWKS oraz po razie z outsiderami: bydgoską Gwardią i Garbarnią Kraków. Szczególnie druga z tych przegranych, poniesiona u siebie była niemiłą niespodzianką. Klubowe kierownictwo próbowało tłumaczyć ten wynik zmęczeniem po wycieczce na towarzyski mecz z rumuńską Stiintą Timoszara.
Mecze przyjacielskie
Grano wówczas o wiele więcej międzynarodowych meczów niż dziś. Że nie były to spotkania jedynie o pietruszkę, niech świadczy potyczka ze sztokholmskim Djurgaarden, sezon wcześniej uczestnikiem premierowej edycji klubowego Pucharu Europy. Goście na ten mecz ściągnęli specjalnie samolotem słynnego wówczas Svena „Tumbę” Johanssona, który oprócz piłki, uprawiał również hokej – w 1999 roku wybrano go na szwedzkiego hokeistę stulecia. Poza tym Lechia towarzysko potykała się z Vanlose Kopenhaga, brazylijskim America Belo Horizonte i pod szyldem Gdańska z Domem Oficera Armii ZSRR. Ostatni mecz określony został przez prasę mianem „przyjacielskiego” zakończył się wysoką wygraną gospodarzy 5:1. Honorową bramkę dla gości zdobył w ostatniej minucie Stefanienko. Można się jedynie domyślać, że gdyby nie ten gol, nie byłoby zbyt „przyjacielsko”.
Wracając do ligi, bezapelacyjnym mistrzem kraju po raz drugi z rzędu został CWKS, gromadząc 34 punkty, siedem więcej od Ruchu Chorzów i dziewięć od Lechii. Do dziś nie udało się gdańskim piłkarzom powtórzyć tamtego brązowego finiszu. Czy wtedy można było zrobić więcej, skończyć sezon na wyższym miejscu?
– To było szczytowe osiągnięcie tej drużyny, nic więcej zrobić nie mogliśmy – przyznaje dziś Roman Korynt, który mimo 85 lat na karku wciąż imponuje dobrą formą.
Na koniec przypomnijmy żelazny skład, który zdobył trzecie miejsce dla Lechii i Gdańska:
Henryk Gronowski – Jerzy Czubała, Hubert Kusz, Czesław Lenc, Jerzy Kaleta, Roman Korynt, Józef Górny, Czesław Nowicki, Roman Rogocz, Władysław Musiał, Robert Gronowski (Alfred Kobylański).