Lech Kulwicki urodził się 2 listopada 1951 roku w Tczewie i tamtejszej Unii jest wychowankiem. Potem odbywał służbę wojskową we Flocie Gdynia i grał w gdańskim Stoczniowcu. W barwach tego klubu zetknął się z Lechią na drugoligowych boiskach.
Jeden z tych meczów wspomina trener Marian Geszke, wówczas prowadzący „Stocznię”, a później aż trzykrotnie Lechię.
– Przyjechaliśmy na Lechię w 1975 roku w biało-zielonych koszulkach. To doskonały trener piłkarzy ręcznych, Leon Wallerand namówił mnie, na taki numer. Wybiegamy i witają nas oklaski, dopiero potem publika zrozumiała co się dzieje, że to nie Lechia. Mecz wygraliśmy 1:0, był bardzo nerwowo, potem taki bokser Byczkowski, kibic Lechii walnął mnie pięścią w klatę w tunelu. Gospodarzom zabrakło potem dwóch punktów do awansu, a w Stoczniowcu grali wtedy późniejsi lechiści, „Bobo” i „Jadzia”.
No właśnie dlaczego na Kulwickiego mówią „Jadzia”? Sam zainteresowany nie wie, może ktoś z naszych licznych czytelników się orientuje?
Wreszcie od sezonu 1977/78 „Jadzia” przeszedł do Lechii i przez szereg sezonów miał pewne miejsce na stoperze. Oczywiście ukoronowaniem kariery był finał Pucharu Polski i mecze z Juventusem Turyn, w którym Kulwicki był kapitanem, ale wcześniej nie było tak różowo.
– Gdy spadliśmy w 1982 roku do trzeciej ligi był kryzys w klubie. Zdzichu poszedł do Bałtyku, tam dawali większą kasę, „Maki” poszedł do Olimpii Elbląg. Wyobraźcie sobie Elbląg dawał więcej niż Gdańsk! Tam był trenerem Stasiu Stachura. Nie minął tydzień i dostałem informację, że dostanę w Elblągu etat gdzieś w jakimś przedsiębiorstwie.
Jerzy Jastrzębowski został wówczas trenerem Lechii i miał inne plany wobec „Jadzi”.
– Wokół Leszka chciałem zamiar zbudować zespół. „Jadzia” dał się namówić po znajomości. Te relacje z Kulwickim były wręcz braterskie, komu innemu bym nie zaufał, myślę, że on też nie. Jesteśmy rówieśnikami, a mój apel był jeden – Leszek pomóż.
Zdaniem „Jadzi” najważniejszy w pucharowej przygodzie był mecz w Widzewem, który w tamtym sezonie miał na rozkładzie słynny Liverpool.
– Ten mecz z Widzewem, ze Smolarkiem, Tłokińskim, Kostrzewińskim, był przełomowy, atmosfera wtedy wróciła na Traugutta. Dzień później podwoziłem do Trójmiasta mojego kolegę, Romka Szlichta z Tczewa, mecz z Widzewem puszczali w TV i ten Romek do mnie mówi: „Jadzia” ty zagrałeś tak, że nie byłeś w niczym gorszy od reprezentantów Polski. Ja swoje wiedziałem, ale młodzi uwierzyli wtedy, że mogą grać z najlepszymi.
Tamte czasy obfitowały też w nietypowe wydarzenia. Po trzecioligowym spotkaniu z Polonią Bydgoszcz stadion przy Traugutta został zamknięty dla publiczności.
– Jakiś kibic od strony zegara wpadł na boisko i klapsa sprzedał sędziemu. Ja potem dostałem karę od PZPN, wezwali mnie do Warszawy, jako kapitan, że nie zdołałem temu zapobiec. Dostałem dwa mecze kary. Nie było płotu, tylko taki do kolan. Ja nie miałem szans go dorwać, bo byłem na szesnastce po drugiej stronie – wspomina „Jadzia”.
Potem wciąż było wesoło. Do ostatniej chwili nie było wiadomo, czy lechiści wyjdą na Stadio Comunale.
– Johny River taki „menago” dał swoje stroje z reklamą, żebyśmy w nich grali. Miał każdemu zapłacić po 100 dolarów za to. Pół godziny do wyjścia, a ten zniknął jak kamień w wodę. Kwadrans do meczu, „Jastrząb” mówi, Lechu trzeba wychodzić. Ściągamy to wszystko i wychodzimy w treningowych – taka była moja decyzja. Johny River wpadł i mówi co jest, ja mówię: nie gramy, bez kasy! River cały czerwony na twarzy się zrobił, sięgnął po portfel i ktoś na ławce tę kasę trzymał, bo już musieliśmy wychodzić. Nie chodziło o pieniądze, a o charakter – nie mogliśmy sobie pozwolić na to, żeby ktoś nas robił w konia.
– W rewanżu normalnie wymienialiśmy piłkę, staraliśmy się grać otwarcie. Mogliśmy przecież stanąć na szesnastce, ale nie umieliśmy grać inaczej niż do przodu. To byłoby wbrew naszej naturze, żeby się cofnąć. Rewanż z Juve to moim zdaniem najlepszy mecz w historii Lechii.
Przez prawie dekadę „Jadzia” grał prawie wszystkie mecze w barwach biało-zielonych. Po raz ostatni w meczu ze Śląskiem kończącym sezon 1984/85.
Potem był asystentem trenerów Lechii: Janusza Kupcewicza, Jerzego Jastrzębowskiego i Romualda Szukiełowicza.
Dziś wciąż jest w formie. Kilka lat temu czasu furorę robili oldboye Lechii, pod wodzą, naturalnie Jerzego Jastrzębowskiego.
– „Jadzia” ma już 58 lat, a w ostatnim meczu z KP Starogard Gdański, w którym to zespole większość zawodników mogłoby być, z racji wieku, nie jego synami ile wręcz wnukami, świetnie zagrał na środku obrony i niczym nie ustępował młodszym kolegom. To był prawdziwy popis piłkarskiej mądrości. Pewnych rzeczy można się nauczyć, ale niektórych, jak umiejętności ustawienia się i antycypacji zagrań rywala, nie da się wytrenować. Z tym trzeba, podobnie jak Leszek, zwyczajnie się urodzić – powiedział wtedy „Jastrząb”.
Lech Kulwicki
Data ur: 02.11.1952
Pozycja: obrońca
Debiut w Lechii: 3.09.1977
Debiut w Lechii w ekstraklasie: 11 sierpnia 1984, Lechia – Górnik Wałbrzych 1:1
Lata gry w Lechii: 1977-1985
Liczba występów i bramek: 213-8