Gdy w 2002 roku FC Barcelona w eliminacjach Ligi Mistrzów wylosowała Legię Warszawa, Katalończycy nazwę egzotycznego dla siebie wówczas rywala wymawiali jako „Lechia”. Jednak każdy kto interesuje się rodzimą piłką, nie ma problemów z odróżnieniem Legii Warszawa od Lechii Gdańsk.
W ponad 70-letniej historii klubu lechiści potykali się z warszawską Legią kilkadziesiąt razy. Bilans tych spotkań jest zdecydowanie korzystny dla zespołu ze stolicy. Myli się jednak ten kto sądzi, że była rywalizacja tak jednostronna jak sugerują liczby. Pełno było nieoczekiwanych zwrotów akcji i ciekawych zdarzeń.
Odmeldowanie Korynta
Już pierwszy mecz ligowy między obydwoma drużynami był jednym z najbardziej dramatycznych. W 1949 roku Legia prowadziła 4:0 do przerwy, by ledwie zremisować 4:4. Stała się wówczas rzecz niesłychana, w pewnym momencie widzowie zgromadzeni na stadionie im. Wojska Polskiego
zaczęli dopingować gości! To oni, goniąc wynik, zaskarbili sobie sympatię publiczności.
Piłkarzem łączącym oba kluby w pierwszych latach powojennych był Roman Korynt, który w CWKS odbywał służbę wojskową. – Po zakończeniu służby z propozycją podszedł major i zakomunikował: –Chętnie byśmy obywatela tu widzieli na dłużej. Na co odpowiedziałem: – Obywatelu, odmeldowuję się. Stęskniłem się za morzem!
Za kadencji Pana Romana Lechiści dorobili się pseudonimu „Murarze”, zarówno z racji budowlanego rodowodu klubu jak i betonowej obrony. Jednak to CWKS parę razy sprawił naszym lanie. Nic dziwnego, bo w ataku grały takie tuzy jak Lucjan Brychczy, Ernest Pohl czy Henryk Kempny.
Korynt z kolegami nie dali także rady zatrzymać wojskowej nawałnicy w finale Pucharu Polski z 1955 roku (0:5). Później Lechia jeszcze dwukrotnie została zbita w stosunku 1:8. Raz w roku 1957 i następnie w 1963, na pożegnanie ekstraklasy.
Głowa Deyny
Za krzywdy Pana Romana, miał szansę zemścić się jego syn Tomasz. Latem 1975 roku na mecz 1/16 finału Pucharu Polski, na Traugutta przyjechała Legia z reprezentantami – Piotrem Mowlikiem, Lesławem Ćmikiewiczem i Kazimierzem Deyną w składzie. Właśnie ten ostatni, pochodzący ze Starogardu Gdańskiego (w miejscowym Włókniarzu grał z ojcem Piotra Wiśniewskiego) w nietypowy dla siebie sposób, bo strzałem głową zdobył prowadzenie dla przyjezdnych. W drugiej połowie wyrównał Tomasz Korynt, który niestety w serii rzutów karnych trafił w poprzeczkę, co zdecydowało o awansie gości. Mimo różnicy klas rozgrywkowych, biało-zieloni nie byli gorsi, co przyznawał po meczu warszawski trener, Andrzej Strejlau.
Kręgosłup Kosy
Niewiele zabrakło by kolejnym, po Koryntach, rodzinnym duetem w biało-zielonych barwach byli Koseccy. Pamiętamy, gdy Jakub Kosecki był wypożyczony z Legii do Lechii, ale mało kto wie, że o krok o gry przy Traugutta był w roku 1987 ojciec Kuby, Roman. Na testy do Lechii przyjechało dwóch młokosów z Warszawy – Kosecki z Gwardii i Jacek Chociej z Ursusa.
– Montowaliśmy ekipę na sezon 1987/88. Pamiętam to posiedzenie zarządu – wspomina jego ówczesny członek, Zbigniew Golemski. – Kosecki sam się do nas zgłosił, ale był po ciężkim urazie kręgosłupa, w zarządzie byli wtedy doktorzy, nie chcieliśmy ryzykować. Poza tym Romek z tymi długimi do ramion włosami, nie bardzo przystawał do tamtych czasów. Ale nie to było decydujące, a zdrowie. Dlatego wzięliśmy Chocieja – wyjaśnia. Rok później „Kosa” trafił do Legii stając się jednym z jej symboli, a później zaliczył udaną karierę zagraniczną i reprezentacyjną.
Dwa razy w okno
W latach 80. ubiegłego wieku często sędziowie wtrącali się do rywalizacji, raz bardziej, drugi raz mniej skutecznie. Po powrocie Lechii do ekstraklasy w 1984 roku, sędzia międzynarodowy, Wiesław Karolak z Łodzi, zadbał, by beniaminek nie zdołał zagrozić ówczesnemu liderowi tabeli i wyrzucił z boiska Jerzego Kruszczyńskiego. Pierwszą żółtą kartkę „Kruchy” otrzymał za faul na Dariuszu Kubickim (późniejszy trener Legii i Lechii), drugą za próbę wymuszenia rzutu karnego. Zwłaszcza ta ostatnia decyzja była bardzo kontrowersyjna. Mecz zakończył się porażką Biało-Zielonych 0:2.
Mniej skuteczny był trzy lata później Roman Kostrzewski. Po rzucie wolnym Janusza Kupcewicza piłka wpadła do siatki, jednak arbiter z Bydgoszczy gola nie uznał. – Sędzia powiedział,
że był spalony – jeszcze dziś Pan Janusz z niedowierzaniem kręci głową. „Kupiec” nie przejął się tym zdarzeniem i po kilkunastu minutach ponownie skierował piłkę w samo „okno”, zapewniając Lechii remis 1:1. W tamtym spotkaniu bramkę na 1:0 strzelił Dariusz Dziekanowski, niemiłosiernie przy Traugutta wówczas wygwizdywany. Być może doczekałby się jednak oklasków od gdańskiej widowni kilka lat później. Zimą sezonu 1995/96 zjawił się nad morzem na testach w Lechii/Olimpii. Strzelał nawet gole w sparingach, lecz kontraktu nie podpisał. Zrezygnował z gry z powodu kłopotów finansowych klubu.
Koszulki obu drużyn przywdziewał za to Jacek Bąk. Piłkarz świetnie wyszkolony technicznie, nazywany w Gdańsku z tego powodu “Brazylijczykiem”. Próbkę swoich umiejętności dał w czerwcu 1987 roku, kiedy w spotkaniu z Legią przy Traugutta (1:1) strzelił pięknego gola. Biegł z piłką od połowy boiska i zanim zdobył bramkę, minął jak tyczki slalomowe kilku obrońców rywala. Być może także dlatego został w Warszawie zapamiętany i rok później grał już w Legii, z którą dotarł m.in. do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów.
Litwin w rękawicach
Wreszcie czasy najnowsze. Lechia długo nie mogła wygrać z utytułowanym rywalem, by wreszcie zacząć czynić to wręcz seryjnie. 2010 rok, pachnący nowością, przebudowany stadion Wojska Polskiego, na którym Lechia jak doświadczony bokser wyczekała rywala i w końcówce „ukłuła” aż trzy razy. To była pierwsza wygrana z Legią po 55 latach, a wymowny gest triumfu ówczesnego trenera Biało-Zielonych Tomasza Kafarskiego w stronę telewizyjnych kamer, pamięta chyba każdy kibic.
Rok później wynik był odwrotny, na korzyść Legii. Dramat przeżył bramkarz Lechii, Sebastian Małkowski. W starciu z Miroslavem Radovicem doznał wstrząśnienia mózgu, a ponieważ limit zmian był wykorzystany, dlatego w bramce gości stanął litewski obrońca Vytautas Andruskievicius i nie dał się pokonać.
Janas tu, Janas tam
W ostatnim meczu przy Traugutta Lechia wygrała 2:1, a Tomasz Dawidowski złamał obojczyk.
– W porównaniu z innymi moim kontuzjami to była pestka – wspomina „Dawid”. – Przy pierwszym poważnym urazie, a miałem zerwane więzadła krzyżowe, bardzo pomógł ówczesny trener kadry olimpijskiej, Paweł Janas. Jestem mu za to do dziś wdzięczny – dodaje.
„Janosik” w ogóle jest osobą, która mocno łączy oba kluby. W 2012 roku, z nim na trenerskiej ławce, Lechia pozbawiła Legię mistrzostwa kraju, które w latach 1994-95 sam z nią zdobywał i poprowadził ten zespół do ćwierćfinału Ligi Mistrzów. Ten sam Janas w 1994 r. sprowadził na Łazienkowską Tomasza Untona, za którego stołeczny klub zapłacił 950 ówczesnych milionów złotych, ratując budżet biało-zielonych, klepiących wówczas drugoligową biedę.
Technicznie Unton stał się piłkarzem Pogoni Konstancin, tak samo jak utalentowani Marcin Mięciel i Grzegorz Szamotulski, którzy pod osłoną nocy niemalże – via Konstancin – trafili do Legii, w której z sukcesami występowali.