W Trójmieście jest kilka klubów, w których piłkarze spisują się na medal. „SPATiF”, „Czekolada”, „Sfinks”, „Unique” w Sopocie, „Kwadratowa”, „Miasto Aniołów”, „Parlament” w Gdańsku, wreszcie „Pokład” w Gdyni.
Można by wymieniać dalej, ale i tak nie doszlibyśmy do żadnego z klubów piłkarskich. Trójmiasto wciąga od pierwszego dnia.
W najnowszych dziejach Lechii najlepiej pamiętana jest drużyna trenera Dariusza Kubickiego, która w 2008 odzyskała dla Gdańska ekstraklasę. Ten team miał dobry tzw. „team spirit”. Tworzył się najczęściej w pociągu relacji Warszawa-Gdańsk. Gdy biało-zieloni grali na południu kraju do stolicy docierali pociągiem i stamtąd autokarem. W Warszawie dosiadał się Kubicki, który na powrocie w stolicy wysiadał. Większość powrotów była z tarczą, w pociągu lało się piwo, hartowała się stal.
Któregoś razu dwóch kluczowych członków bandy Kubickiego udało się do nieistniejącego już niestety pubu Scruffy Murphy’s we Wrzeszczu. Artur Andruszczak pijany krzyczy; Arka Gdynia! 5 minut nie minęło podjeżdża auto, wysiedli duzi panowie z nożami. Co wy, my w Lechii gramy. Nie pomogło, Rafałowi Kosznikowi przebili opony w aucie.
Gdy już Lechia weszła do ekstraklasy jeden piłkarz imprezował tak grubo, spłukał się do tego stopnia, że do perfekcji opracował system… uciekania taksówkarzom. Po nocnej balandze w Sopocie, nie stać go było nawet na dojazd do domu, więc prosił kierowcę o zjechanie na stację benzynową, niby musiał do toalety. Z toalety już nie wracał, wymykał się tyłem i biegł do mieszkania. To był jego koronny numer.
Za komuny mówiło się, że kto nie pije, ten kabluje. Piło się zawsze i wszędzie, choćby po to, by pozostać poza podejrzeniami. W Lechii, w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku, grał Czesław Lenc, ksywa „Majster”. Jego firmowym zagraniem było walnięcie z woleja w taki sposób, że piłka leciała na dach trybuny. Publika wyła z zachwytu. Po meczu, cała drużyna biesiadowała w „Czardaszu”, Lenca po czymś takim trzy dni szukali. Na szczęście w innych drużynach też mieli swoich „Majstrów”, których bez przerwy trzeba było szukać. Dlatego w lidze poziom był wyrównany.
To były czasy starożytne. Najlepszy wtedy był śp. Roman Korynt, 35-krotny reprezentant Polski. Gdy zapytaliśmy pana Romana, czemu zawdzięcza doskonałą formę, rozpoczął opowieść:
– Od urodzenia nie wiem, co to jest alkohol, nie mówiąc już o papierosach… – w tym momencie musiał przerwać, bo do pokoju weszła jego córka, Ewa.
– Tatuś, co ty panów bajerujesz? Nalać koniaczku?
W historii Lechii za najlepszego obok Korynta piłkarza uważany jest Zdzisław Puszkarz. Sam „Dzidek” uważa jednak inaczej. Zawsze opowiada, że najlepszy był Mirosław Pękala.
Pękala, niebywały talent, już jako nastolatek trafił do Śląska Wrocław, wojskowego klubu, w którym pili i palili wszyscy, poza Waldemarem Prusikiem. Ten dbał o siebie, więc nie palił. Do kanonu opowieści przeszła historia, gdy Pękala razem z kolegami z drużyny: Pawłem Królem, Dariuszem Marciniakiem i Januszem Szarkiem, imprezowali w czołgu T-34, stojącym przy wejściu na wrocławski cmentarz żołnierzy radzieckich.
Za grę w Śląsku, Pękali podziękowano w 1984 roku. Wojskowe władze nie mogły znieść wybryków piłkarza z Kłodzka. Po jednym z kolejnych incydentów musiał odpokutować, sprzątając mieszkanie ówczesnego trenera, Jana Calińskiego. Z obowiązku się wywiązał. Można powiedzieć, że z nawiązką, bo kilka dni później wrócił w to miejsce. Najwidoczniej mu się spodobało. Tym razem w środku nocy, w stanie nienadającym się nawet do trzymania miotły w ręce.
– Trenerze, przyszedłem posprzątać – wydukał wstawiony Pękala.
Do Lechii, Mirek przyszedł za kadencji trenera Wojciecha Łazarka. Ówczesny kierownik drużyny, Roman Józefowicz opowiada: „Raz kiedyś, Łazarek kazał mi znaleźć Pękalę. Akurat mieliśmy grać mecz w Chorzowie, a Mirek nie stawił się na zbiórce. Drużyna odleciała więc samolotem bez niego. Zwiedziłem dokładnie pięćdziesiąt trzy lokale, znalazłem go w pięćdziesiątym czwartym, w takiej najgorszej spelunie, naprzeciwko jego mieszkania na 23 marca w Sopocie”.
Duet spóźnialskich dołączył do drużyny w Chorzowie, gdy ta wyszła już na rozgrzewkę. Józefowicz kontynuuję historię: „Wrzuciłem Mirka pod prysznic, ale nie doszedł do siebie przed pierwszym gwizdkiem arbitra. Wszedł dopiero w trakcie meczu, za Małka. Oczywiście był najlepszy na boisku. To wtedy ‘Łazar’ powiedział, że woli pijanego Pękalę od trzech trzeźwych Tarasiewiczów”.
Kiedyś, po meczu, Mirek zaprosił kolegów do siebie na imprezę. Z Januszem Millerem coś poszło nie tak, chyba pokłócili się o żonę Mirka. Pękala chwycił za siekierę i zaczął gonić Millera.
Trener Marian Geszke zmagał się z niesfornym piłkarzem w latach 1986-87. Tak o nim opowiada: „Alkohol był od Mirka silniejszy. Przed meczem z Górnikiem Wałbrzych mieliśmy zgrupowanie w Sobieszewie. Mecz był stosunkowo wcześnie, ja już widziałem, że coś z nim jest nie tak. Poprosiłem go do siebie w drodze na śniadanie.
– Mirek, nie tak się umawialiśmy! Widzę, że garujesz, nie tak miało być… Mecz jest za parę godzin, a ty jesteś mocno wczorajszy.
On się napiął, złożył ręce i zaczął przemowę:
– Trenerze, Oszukalski (chodzi o ówczesnego prezesa Lechii, pułkownika Jana Oficjalskiego – przyp.) obiecał mi, że przywiezie opał, przecież zimno w domu (klub wynajmował Pękali pół wilii – przyp.). Żonę i małe dzieci wysłałem do koleżanki, a samemu trzeba się było ogrzać, jak Boga kocham!
Pękala chyba bardzo Boga kochał, bo często to powtarzał…
Wreszcie mecz. Widzę, że on ledwo biega, słania się. Jest jakaś 62. czy 63. minuta – dostał piłkę na prawo od pola karnego, koło tej bramki na zegar. Bach z prawej nogi – taka ‘kaczka’ poszła, w długi róg i wpadła! A ten Górnik to był nie byle kto. Ja już miałem przygotowaną zmianę, ale mówię ‘proszę wstrzymać’ i Mirek grał do końca. Wygraliśmy 2:1. Taki to był kawał piłkarza”.
Mimo że minęło prawie trzydzieści lat, na wspomnienie Pękali trener Geszke nadal kręci głową z niedowierzaniem.
„Innym razem graliśmy z ŁKS. Wygraliśmy 3:0, a wtedy takie zwycięstwo warte było trzy punkty, zamiast dwóch. Dostaliśmy za to sto tysięcy premii. Miałem taką zasadę, że Mirkowi pieniędzy z premii nie dawałem, bo wiedziałem, że od razu je przehula. Tymczasem on po meczu mówi:
– Trenerze, proszę dać mi moją kasę.
– Zapomnij.
– Pan mi ogranicza wolność osobistą, konstytucyjną!
– Idź mi! Ty jesteś chory, tylko chlejesz! Idź, bo jak ci pierdolnę… – nie wytrzymałem.
Wtedy masażystą w Lechii był syn prezesa Oficjalskiego, Jarek. To on brał po spotkaniu pieniądze i rozwoził je piłkarzom. Po meczu z ŁKS Pękala wyżebrał od niego jakąś sumę. Oczywiście natychmiast pojechał do Sopotu, a tam: dziewczynki, picie, jak to Mirek. Potem w tygodniu trenujemy, patrzę, a na koronie stadionu żona Pękali chodzi z wózkiem. Jeden dzień, drugi, trzeci. W końcu wołam Bobo Kaczmarka, który był moim asystentem.
– Ty, weź sprawdź, o co jej chodzi.
Bobo poszedł, wraca i mówi, że o pieniądze. Przywołałem do siebie masażystę.
– Jarek, proszę iść do swego gabinetu, ty już tu nie pracujesz. Przekaż ojcu.
Oczywiście wyrzuciłem go za to, że przekazał Pękali pieniądze, a nie powinien. Miałem jednak miękkie serce i w końcu przywróciłem Jarka do pracy”.
Gdy Wojciech Łazarek, w połowie lat osiemdziesiątych poprzedniego stulecia, wymienił prawie cały skład, jednym z rekrutów był Jacek Bąk. Zakwaterowano go w Jelitkowie, w hotelu „Posejdon”. Miał tam na parterze prawdziwe piekiełko. Było to bowiem miejsce, w którym stacjonowały panie lekkich obyczajów, a w karty grała ekipa od „Nikosia”. Do dziś nie wiadomo, kto wpadł na pomysł, żeby Bąk tam zamieszkał. W każdym razie musiał być geniuszem…
„Jacek Bąk miał na punkcie kobiet pierdolca, ale musiał ruchać te najbrzydsze, lochy. Mawiał, że ktoś je musi pierdolić” – wspomina z uśmiechem Roman Józefowicz.
W tamtych czasach Lechii pomagał często sędzia Wit Żelazko. Kiedyś zażądał wanny pełnej szampana i dziewczyn do towarzystwa. Obrotni działacze bez mrugnięcia okiem jego życzenie spełnili. Wypisz, wymaluj „Piłkarski Poker”.
Byli tacy piłkarze, którzy jechali z piwem między kolanami na trening. Należał do nich śp. Andrzej Salach. Nie było dostępu do piwa takiego jak dziś, ale gdy Pan Piłkarz chciał się napić, dzwoniło się do kierownika restauracji, żeby odłożył ze dwie skrzynki. Dla niego to był honor.
Trener Wojciech Łazarek, gdy przyszedł do Lechii z poznańskiego Lecha, przyzwyczajony był do gry z europejskimi rywalami. W latach osiemdziesiątych można było zgłosić się do Pucharu Intertoto, zwanego również Pucharem Lata. To był powiew Europy.
Najbardziej pamiętny był wyjazd na mecz ze Spartą Praga. Na czechosłowackiej granicy celnicy chcieli odłączyć od pociągu wagon, którym jechała drużyna. W tak kiepskim stanie byli piłkarze. Lech „Jadzia” Kulwicki, który raczej nie pił, został wtedy przez Łazarka wyrzucony z zespołu. Andrzej Salach, jak to on, też grubo pobalował i akurat siedział na ławce rezerwowych, gdy komuś coś tam pękło. Wołają więc go, żeby wchodził, a on był już po czterech piwach. Miał kryć Jana Bergera, tamtejszego tuza. Andrzej zagrał wtedy najlepiej w życiu.
– Teraz chyba już zawsze będę najebany grał! – krzyczał do kolegów tuż po zejściu z boiska.
Jednak czasem picie wymykało się spod kontroli. Znów Roman Józefowicz, którego kadencja przypadła na jedną z weselszych drużyn w klubowej historii: „Nie zliczę już, ilu piłkarzy wyciągałem z tarapatów, gdy byłem kierownikiem. Najpoważniejszy przypadek był udziałem Maćka Kamińskiego, który po pijaku uderzył milicjanta. Odkręcić się tego nie dało, ale maksymalnie złagodziliśmy wyrok – do pół roku, które musiał odsiedzieć w kryminale. Muszę przyznać, że milicja jak mogła, to nam pomagała. Wiadomo, że nie za darmo. Dostawali na przykład bilety na mecze. Mieliśmy z nimi dobry układ”.
W maju 1988 roku, podczas meczu z Górnikiem Wałbrzych, tuż po aresztowaniu Kamińskiego, publika śpiewała: „Maciek Kamiński naszym przyjacielem jest” i „Brawo Maciek”. Lechia wygrała ważne spotkanie 1:0, a tuż po nim, kibice dołączyli do demonstracji solidarnościowej. W gdańskiej Stoczni im. Lenina trwał właśnie strajk…