Dopiero co zakończył się okres przygotowawczy, w czasie którego piłkarze wylewali siódme poty, by jak najlepiej prezentować się w lidze na wiosnę. Jak może pomaga im w tym sztab szkoleniowy, z kluczową rolą trenera przygotowania motorycznego. Dlatego na naszych łamach nie może zabraknąć rozmowy z osobą, która przez 5,5 roku pełniła tę funkcję w Lechii. Marek Szutowicz, bo o nim mowa, miał okazję pracować z trenerami Kafarskim, Ulatowskim, Janasem, Kaczmarkiem, Probierzem, Monizem i Machado.
Zacznijmy od końca. Proszę przypomnieć okoliczności swojego zwolnienia z Lechii.
– Gdy latem 2014 roku przyszedł trener Machado spotkaliśmy się by ustalić plan przygotowań. Po paru dniach powiedział, że ceni moją pracę, ale będziemy pracowali modelem portugalskim, który jest sprawdzony.
Widząc obciążenia treningowe po dwóch tygodniach zakomunikowałem, jeżeli będziemy tak słabo trenować to w polskiej Ekstraklasie mogą być kłopoty. Chłopcy przychodzili do mnie z pytaniem czy mogą pobiegać? Oczywiście, możecie. Po paru tygodniach mieliśmy rozmowę przy całym sztabie. Że ja nie wierzę w jego metody treningowe, że piłkarze dodatkowo trenują, z pretensjami do mnie. To był człowiek, który przyszedł z kraju w którym futbol jest na całkiem innym, wyższym poziomie. Mówił, że w Porto trenują godzinę, tylko że tam są inni piłkarze, w Polsce trzeba ciężej pracować.
Potem praktycznie się nie wtrącałem, wpływ na drużynę poza rozgrzewką miałem żaden.
Pierwszy raz w życiu miałem raz coś takiego, powiedziałem wtedy żonie, że nie chce mi się iść do pracy.
Usłyszałem w Klubie: Marek spokojnie, motorycznie to nie wygląda jak należy, przyjdzie zaraz człowiek z Niemiec, porozmawiasz z nim. Spotkałem się z Yannikiem Obennaurem. Wróciłem do domu naładowany, będziemy dalej pracować. Niestety nie dane mi było. Może bym dalej był, gdybym się nie odzywał? A może i nie?
Czy dziś można z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że byłoby lepiej gdyby po sezonie 2013/14 zamiast Machado drużynę objął Polak?
– Liczyłem na to, po czwartym miejscu w ekstraklasie, który było też moim osobistym sukcesem, że zostanie Moniz. Gość, który otworzył mi pewne klapki dotychczas pozamykane. Super kontaktowy, chętny do rozmowy, dzielenia się wiedzą, a przecież w paru ciekawych miejscach był: w Hamburgu, w Tottenhamie. Władze miały inny pomysł na transfery, jemu się to nie podobało. Też bym nie był zachwycony, gdybym nie mógł uczestniczyć w tworzeniu drużyny. Nazwiska jakie dostaliśmy były super: Łukasik, Borysiuk itd. Jednak na jesień zespół był w tak fatalnej dyspozycji fizycznej, że nazwiska tego nie mogły uratować. Te pół roku było zupełnie stracone. Dopiero po zimie zaczęło to jakoś wyglądać.
Zimą klub ruszył na zakupy. Przyszli Wojtkowiak, Wawrzyniak, Mila.
– Przyszli piłkarze którzy w klubach nie tylko byli, ale w nich grali. Mila był w topowej formie, w rozpędzie po reprezentacji, po Niemcach. To była spora wartość dodana. Ten zespół się skonsolidował. Dziś ma jakości jeszcze więcej, zbudowany jest specyficznie, ale ma realne szanse na mistrzostwo Polski. Aczkolwiek derby (rozmawialiśmy dzień po nich, czyli 31.10.2016 – przyp. red.) pokazały że łatwo nie będzie, mimo że Lechia była lepsza, wszelkie statystyki było po naszej stronie, celność podań, ale padł remis.
Czego zabrakło?
– Trochę skuteczności, trochę determinacji. Derby rządzą się swoimi prawami, jest to otrzaskane hasło, ale coś w nim jest. Piłkarze Arki chcieli pokazać się przed swoimi kibicami, dla nich to było święto. Nie wiem jak mentalnie piłkarze podchodzą dziś do nazwy Lechia.
Idealnie byłoby gdyby drużynę tworzyli wychowankowie, ale po ośmiu latach w piłce zawodowej, wiem że oni nie mają szans żadnych. Chyba że się jest odważnym trenerem, jak „Bobo” Kaczmarek czy Michał Probierz którzy postawili na nich, bo nie mieli wyboru i możliwości finansowych
Z biedy?
– Tak, bieda zmusza do sięgania po młodzież. Mamy przykład Ruchu Chorzów, który co roku wyciąga piłkarzy z juniorów, z niższych lig. Co jest największą nagrodą dla młodzieży? Pójść na trening do pierwszego zespołu, zagrać w rezerwach. Jaka jest filozofia szkolenia młodzieży w Lechii nie wiem, ale brak zespołu rezerw jest dziwnym rozwiązaniem.
To jest temat-rzeka.
– Pytanie jaka jest filozofia klubu? Każdy z nas ma Lechię w sercu. Uważam, że najlepszy okres, po bałaganie z Klasą A, w historii klubu to okres Andrzeja Kuchara, najbardziej stabilny i rozwojowy. Oczywiście obiecanie budżetu na poziomie 70 milionów złotych, to były słowa niepotrzebne w tamtym momencie. Gdyby to nie poszło w eter, gdyby wszystko działo się stopniowo to myślę, że Lechia byłaby dziś na poziomie Jagiellonii. Byłaby klubem solidnie budowanym, opieranym na wychowankach, do których dobierani byliby gracze topowi. Ludzie dalej by się z klubem utożsamiali. Znam wielu, którzy Lechię mają sercu, ale nie chodzą, bo nie odpowiada im co się dzieje.
Żal tego co było. Jeśli się mówiło 100 złotych dziesiątego, to wtedy było. Zawsze na czas przez pięć i pół roku. Dwa razy się pensje spóźniły, przyszedł wtedy Dyrektor Finansowy, powiedział: panowie pensje się spóźnią koło miesiąca. A i tak kasa była za dwa tygodnie. Było przejrzyście, czarno na białym, każdy wiedział na co klub stać. Rozwój klubu był stopniowy, step by step jakby powiedział Leo Beenhakker. Dziś nie znamy realiów czy jest dobrze czy źle. Piłkarsko, takiej kadry, takiego poziomu Lechia nie prezentowała nigdy.
Jeśli chodzi o poziom przygotowania, kontuzje to wczoraj (czyli 30.10) nie było żadnego z czerwonym krzyżykiem na Canal Plus, to oznacza że drużyna jest dobrze przygotowana.
Jest pan chyba jedyną znaną nam osobą, która patrzy na te tablice przed meczem.
– Takie zboczenie zawodowe (śmiech). Mnie zawsze śmieszyło jak ktoś ocenia moją pracę z góry, z trybun, słabo biegają, nie mają siły, nie są szybcy itd. Nie da się ocenić gołym okiem przygotowania fizycznego, na postawę na boisku wpływa dyspozycja dnia. Jeśli wsadzisz wszystkich piłkarzy polskiej Ekstraklasy do jednego worka, zrobisz testy wydolnościowe, będą na podobnym poziomie. Decydująca jest sfera mentalna, doświadczyłem tego na własnej skórze, piłkarzy czasem trzeba gonić do pracy. Czasem kalkulują, dzisiaj to nie, dzisiaj sobie luźno pobiegamy. Mnożą pytania: czemu to mamy trenować, czemu tyle biegać itd. Ile razy byłem gdzieś na zachodzie, trener mówi – biegamy 10 x 100 metrów to tak było, bez dyskusji, nikt nie dywaguje, dlaczego? A u nas? W Lechii weźmy przykład Thomasa von Heesena. Podobno był idiotą, ale może chciał przełożyć uwarunkowania typowe niemieckie na polski grunt. Zespołowi to się nie spodobało i został zwolniony….
Von Heesen krytykował Peszkę, Milę, sadzał ich na trybunach.
– Trener Janas zawsze powtarzał: piłkarzy trzeba czuć. To jest żywy organizm, musisz patrzeć jak oni się zachowują. Skonfliktować się z piłkarzami jest łatwo. Jak mnie zwolnili to czułem się już mocny. Po paru latach złapania bagażu, z paroma trenerami człowiek współpracował, coś podpatrzył, porozmawiał, podsłuchał i przenosił część rzeczy na swoje podwórko. Coś mogłem zawalić, nie będę sobie medali przypinał, bo parę rzeczy na pewno mogłem zrobić lepiej. Potem idąc do Bytowa…
Łatwiej jest w mniejszym ośrodku, po kilku latach w Lechii?
– Musiałem się przestawić na nieco inne standardy jeśli chodzi o zaplecze, ale trening w 1, 2 lidze czy Ekstraklasie nie różni się niczym, poza tym że trenujesz z teoretycznie słabszymi piłkarzami, ale stosujesz bardzo podobne obciążenia. Nawet miałem wrażenie, że piłkarze z niższej ligi robią ćwiczenia z większym zaangażowaniem.
Czy u każdego z trenerów była pod względem przygotowania fizycznego podobna filozofia? Nie jest tajemnicą, że najciężej było na obozie w Gniewinie u trenera Probierza gdzie były trzy treningi dziennie.
– Drużyna chciała pracować. Michał wszedł z pełną charyzmą, z przytupem do szatni. Zasady zostały jasno określone. Nie było już takich piłkarzy, którzy mogli mieć przełożenie na szatnię. Był Jarek Bieniuk, ale był chętny do pracy, nie był osobą, która chciałaby robić ferment. Oczywiście mógł narzekać, że bolały go plecy, ale wynikało to z jego wieku, poza tym zawsze dobrze się prowadził. Z trenerem Kaczmarkiem trenowaliśmy, troszkę inaczej. Przyszedł Michał super, to początkowo funkcjonowało.
Dobrze wystartowaliście, ale potem w połowie rundy trochę to zgasło. 1:4 na Widzewie, 1:4 z Lechem u siebie. Jak to wyjaśnić? Zawodnicy dostali za mocno w kość? Czy piłkarsko byli słabi?
– Nie potrafię dziś odpowiedzieć, dlaczego przyszła obniżka formy. Robiliśmy co tydzień-dwa badania krwi. W badaniach wszystkie czynniki zmęczeniowe pokazywały, że zawodnicy nie byli zajechani. Błędy mogliśmy popełnić w innych aspektach. Poza tym co ja założyłem, Michał jeszcze dodatkowo w formie gier podkręcał śrubę, to było pozytywne.
Zimą przyszedł nowy właściciel, Mateusz Bąk mówił wtedy żartem, że wy się szykujecie, a druga Lechia nowych właścicieli przygotowuje się gdzie indziej.
– Dało się wyczuć, że szyte są buty dla Michała. W Turcji obóz był fajny pod każdym względem, ale tam się ujawnił Mario Piekario, było widać, że niestety to nie potrwa. Michał wiedział chyba więcej od nas. I nagle zapadła decyzja po meczu pucharowym z Jagiellonią. Na drugi dzień przyjechaliśmy do klubu, poszliśmy z chłopakami na rozruch, przyjechał Michał, powiedział, że wszyscy zostają zwolnieni, tylko „Szuto” zostaje i sztab medyczny.
Nie było to dobre rozstanie…
– Usłyszałem: pamiętaj o lojalności. Ja zamurowany przy całym sztabie, jakbym miał wpływ na jego zwolnienie. Może Michał oczekiwał ode mnie, że podam się do dymisji? Przepraszam, zatrudnił mnie ktoś inny. Ja mam rodzinę i dzieci, nie mogę sobie pozwolić, że się spakuję i odejdę z pracy. Cały sztab medyczny też został.
Przyszedł Ricardo Moniz.
– Pierwsze spotkanie z nim, on pyta mnie jak jest zespól przygotowany. Mówię, że super trenerze. Pierwszy mecz z Piastem wygraliśmy 3:1 i to grając w 10. Piłkarze szli jak do pożaru. Potem było Zagłębie Lubin. Gdzie mogliśmy przegrywać, a wygraliśmy 2:1 po golu Makuszewskiego. Potem Wrocław. Pierwszy raz miałem telefon na ławce, poszedłem z nim do strefy rozgrzewkowej, livescore wrzucony, by mieć dostęp do innych meczów. Zrobiliśmy ten awans do grupy finałowej.
Podczas przerwy w rozgrywkach, jak my wtedy drużynę z Monizem pogoniliśmy… To była rzeźnia. Ale podparta tym co wypracowaliśmy wcześniej z Michałem. Poszliśmy w eksplozywną siłę, w moc, plus gry. Podobało mi się to. Fajna rzecz do mojego warsztatu. Piłkarze byli wtedy wkurzeni, bo Pogoń Szczecin pojechała sobie na tydzień z żonami.
Potem w tej rundzie finałowej jak ruszyli to na ławce przecierałem oczy jak fajnie się poruszają, do tego grają jeszcze w piłkę i tylko jeden mecz przegraliśmy. Widziałem w oczach piłkarzy moc, chęci. Poszedłem na urlop szczęśliwy, czwarte miejsce, przygotowania zaplanowane.
Cofnijmy się trochę. Jak wyglądał pana początek pracy z I zespołem? W kwietniu 2009 roku, po Wodzisławiu dziękują trenerowi Zielińskiemu i w miejsce rocznika 1990, zostaje pan trenerem przygotowania motorycznego pierwszego zespołu.
– Wiedziałem od Profesora Jastrzębskiego, u którego robili badania że trener Zieliński od jakiegoś czasu potrzebuje chłopaka do roboty, który by mu tego pilnował. Profesor za mną lobbował u Radka Michalskiego, który był wtedy Dyrektorem Sportowym. „Zielek” poleciał, pamiętam że miałem trening z dziećmi na bocznym boisku i właśnie Radek mnie zawołał czy bym się podjął innej roli. Z dnia na dzień miałem wskoczyć w inne buty. Nie zastanawiałem się prawie w ogóle, zostało osiem meczów do końca ligi, dwa miesiące, co miałem do stracenia?
Kto był przed panem trenerem od przygotowania motorycznego?
– Robert Dominiak w przygotowaniu fizycznym współuczestniczył, ale tak naprawdę nie było takiej osoby, która by stricte za to odpowiadała. Jak zacząłem w to wchodzić w to głębiej, okazało się to ciekawe. Jest to wąska specjalizacja, masz realnie wpływ na bardzo dużo w zespole, szczególnie jak masz otwartego trenera. Rozpisywałem ze szczegółami cały okres przygotowawczy, dzień po dniu, trener to weryfikował coś skreślał, ale w 85-90% realizowaliśmy mój plan przygotowań. Tak było z trenerem Kafarskim w Lechii i w Bytovii.
Na ile trenerzy są kompetentni by weryfikować pana założenia?
– Każdy z trenerów jest odpowiednio wykształcony, ma UEFA Pro, UEFA A, kursy PZPN-owskie. Poza tym, a nawet przede wszystkim trenerzy to są byli piłkarze. To są inteligentni ludzie, którzy nie siedzą i myślą że są najlepsi na świecie, tylko cały czas szukają, cały czas się dokształcają. Oczywiście były burze mózgów, były dyskusje, ja kogoś do czegoś przekonałem, innym razem przekonali mnie.
Jakie były i są główne zadania trenera przygotowania motorycznego w Lechii?
– Przygotowanie drużyny do sezonu, rozpisanie szczegółowego planu dla całego zespołu, indywidualny dla zawodników po kontuzjach, czy juniorów którzy wchodzili do drużyny choćby za trenera Kaczmarka. Z niektórymi jak „Franiu”, Adaś Duda, Maciek Kostrzewa trzeba było trochę dodatkowo popracować, żeby oni znosili obciążenia treningowe z dorosłymi.
Który z tych młodych był najlepiej przygotowany do dorosłej piłki?
– Każdy z nich miał jakieś cechy charakterystyczne. Tu niestety muszę powtórzyć słowa Michała Probierza, że w Polsce bazy treningowe są najgorsze na świecie i w ogóle się o tym nie rozmawia. Na Traugutta baza dla pierwszego zespołu jest jako taka, jeśli chodzi o boiska. Ale już zaplecze, szatnia pozostawiają wiele do życzenia. Gdy my zaczynaliśmy nie było siłowni, tylko stół do ping-ponga i mała sala konferencyjna. Udało nam się przez pięć i pół roku, zburzyć kilka ścian, zakupić sprzętu za 50 tysięcy złotych i dalej na Lechii ta siłownia jest. Aczkolwiek, gdy byłem na stażu w Hanowerze u Edwarda Kowalczuka to zobaczyłem jak wygląda siłownia w prawdziwym klubie.
Ci młodzi dobrze pracowali pod względem techniczno-taktycznym, ale nie mieli żadnych warunków, żeby przed czy po treningu przygotować się pod względem motorycznym. Niektórzy potrzebowali pół roku, niektórzy rok by podjąć rękawicę. Niektórzy byli tak ambitni, jak Paweł Dawidowicz, to był wzór, sam proponował żeby zostać po treningu, sam wiedział czego mu potrzeba i kiedy. Czasem było tak, że mówiłem, że dziś nie zostaniemy, bo za dwa dni masz mecz, musiałem go studzić. Nie powiem, że ktoś nie chciał pracować, ale „Franiu” czy Paweł chcieli coś dodatkowo zrobić. Nie dziwi mnie że oni poszli wyżej grać.
Przykład Smuczyńskiego, który przez swoje nieodpowiedzialne zachowania, dopiero teraz zaczyna gdzieś szerzej istnieć. W młodym wieku zerwał krzyżowe, nie słuchał podpowiedzi co powinien robić, zachłysnął się dorosłą piłką, pieniędzmi, cieszę się że gdzieś tam jest, że trener Michniewicz go wpuszcza. Ale sztandarowym przykładem wychowanka naszego klubu jest Przemek Frankowski, „Hiena” mniej, bo ściągnięty z Ostródy. Przemek był tu od małego i jest wizytówką modelu szkoleniowego przyjętego przez nasz klub, jest to dziś czołowy piłkarz Jagielloni Białystok, reprezentacji młodzieżowej. Strzela bramki, asystuje, ma kontrakt na następne lata.
Takich „Franków” było trochę.
– Było. Trochę z biedy trzeba było na nich postawić. Stawiało się na niego, na Zyskę, na Dawidowicza, na Kostrzewę, Łazaja. Każdy z nich dostał szansę. Ja bym chciał taką szansę dostać. Wtedy bym stanął przed lustrem i mógłbym powiedzieć: zawaliłem ja, bo przecież nie trenerzy. Nie wszyscy ją wykorzystali. Dla Kostrzewy czy Zyski progi okazały się może nieco za wysokie. „Franiu”, „Hiena” sobie poradzili. „Hiena” o ile wróci do Polski, wróci mocniejszy do czołowego klubu. Nastąpiła naturalna selekcja.
Kto za pana kadencji w Lechii zrobił największy postęp szybkościowy, wydolnościowy, motoryczny, fizyczny?
– W pewnym momencie doszliśmy do takiego momentu, że prędkość progowa całego zespołu wynosiła średnio 4 metry na sekundę. Witas, Surma, Paweł Nowak, Marcin Pietrowski, Hubert, Janicki mieli pod tym względem najlepsze wyniki. Ja się nie bałem o pewne rzeczy, bo wiedziałem że oni w 70 minucie nie klękną.
Z tych młodych dzieciaków to chyba „Franiu” zrobił największy postęp, z tych dojrzałych to już ciężko więcej wycisnąć, oni są już ukształtowani piłkarsko. Pod względem szybkości nie ma szans na późniejszym etapie coś poprawić, można jedynie nieco podkręcić eksplozywność i siłę na tym krótkim odcinku.
Trzeba zachować zdrowy rozsądek, oczywiście można postawić na siłę i dynamikę kosztem wytrzymałości. Można treningiem te cechy podnieść, ale czasem jak za bardzo zamieszasz, tu dołożysz, tu odejmiesz i suma summarum wychodzi na minus.
Jeśli dostanę gwarancję, że będę pracował z określonymi ludźmi rok, mogę przygotować bazę, pracować nad wytrzymałością, ten zespół obudować i potem dokładać elementy szybkościowe. Nie będą szły mięśnie dwugłowe, mogę dołożyć sztangi, zrobić trening lekkoatletyczny. Oczywiście do każdego zawodnika trzeba podchodzić indywidualnie.
Czyli te potoczne stwierdzenia, że piłkarze dzielą się na wytrzymałościowców i szybkościowców – coś w nich jest?
– Dokładnie, coś jest. Już po testach szybkościowych i po sposobie poruszania można podzielić piłkarzy na te dwie kategorie. Taki Maciek Kowalczyk – typowy sprinter. Ktoś by powiedział, że Marcin Kaczmarek był szybki. Ale Marcin ukrywał to swoim ruchem z piłką, był z nią szybki, poza tym zawsze ambitny, zaangażowany.
Hubert był szybki, Wiśnia wytrzymałościowo-szybkościowy, Surma – typowy wytrzymałościowiec. Dlatego ma prawie 40 lat i ponad 500 meczów w Ekstraklasie.
To był w Lechii wzór zdrowego podejścia?
– Znał na tyle swój organizm, że wiedział kiedy może sobie pozwolić na coś więcej.
Jego warunki fizyczne, że jest krępym, nabitym, umięśnionym piłkarzem, bardzo dużo pracującym indywidualnie. To jest mój rówieśnik, dlatego nigdy nim nie sterowałem, nie będę gościowi opowiadał jak on zna swój organizm. Mogłem mu coś sugerować, a on odpowiedzieć: dobra „Szuto” spadaj, ja to zrobię po swojemu. To była osoba do której osiągnięć piłkarskich mam wielki szacunek, jego nigdy nie trzeba było gonić do pracy. Wiedziałem kiedy „Surmik” ma humor, kiedy nie ma. Wiedziałem, kiedy na treningu mogę coś podkręcić, a kiedy lepiej się do niego nie odzywać. To był człowiek, który pomagał w szatni, trzymał ją, dzięki niemu łatwiej się pracowało, bo on gonił innych.
A Bedi Buval?
– Przygotowanie motoryczne – wzór. Każda cecha była na poziomie wybitnym. Żadne „hihi” przed treningiem, ciężko pracował. Zupełnie wbrew stereotypowi czarnoskórego zawodnika. Taki Razack, to był leń. Trenował kiedy mu się chciało, np. ten ostatni okres w Lechii, gdy walczył o kontrakt w innym klubie. Wtedy sam trenował, sam chodził na siłownię, co wcześniej się nie zdarzało.
Razack poszedłby gdzieś wyżej, gdyby nie był leniem?
– Można spekulować, dla mnie to zdecydowanie najlepszy piłkarz z jakim przyszło mi pracować.
Za nim Zaur Sadajew – to był taki zwierz jak Buval, ale piłkarsko był pięć leveli wyżej. Zaur miał problem mentalny.
Bedi zdaje się też.
– Szatnia nie za bardzo go przyjęła. To był bardzo inteligentny chłopak, ale nie złapał mięty z szatnią. Nie był tak otwarty jak Razack, który był wciąż uśmiechnięty. Dla Bediego to była praca. Raz się spóźnił na trening, wkurzali się na niego. Na boisku też. Ale to był gość, który ściągał na siebie uwagę dwóch obrońców. Pozostałym było łatwiej, ale tego może nie dostrzegali.
Trener Kafarski mówił nam, że żałuje że on odszedł.
– Zgadzam się, szkoda, że nie było mu dane zagrać na PGE Arenie. To był piłkarsko zdecydowanie lepszy gość niż Fred Benson. Nie był technikiem, ale był silnym, zdrowym chamem, w stylu „Cetnara”.
A jak wpasowali się inni obcokrajowcy? Łotysze?
– Siergiej Kożans był osobą otwartą, która jak najszybciej chciała się nauczyć polskiego. Siadywał za mną w autokarze i pytał – trenerze, a jak jest to, a jak to? Bo po angielsku to jest tak, a jak po polsku? Uczyłem go w wolnym czasie.
Wania Lukjanovs był taki bardziej „haha, hihi”. Mniej się uczył, nie był wybitnym piłkarzem. ale sercem, zaangażowaniem zyskał akceptację szatni.
Deleu?
– Absolutny wzór. Człowiek, który tu przyjechał nie znał słowa, ale na pierwszym obozie urzekł nas umiejętnościami, chęcią gry do przodu. Na obozie w Gutowie Andrzej Woźniak pomagał tłumaczyć z portugalskiego, ale Deleu od razu chciał się nauczyć języka. Mieszkał w Brzeźnie, Darek Gładyś się nim opiekował, wszyscy go znali i lubili, zawsze był uśmiechnięty. Przyszły problemy z kibicami, że czarny, a nie był czarny tylko karmelowy, potem grą i zaangażowaniem przekonał fanów. To wzór jak obcokrajowiec powinien się zachować w polskiej szatni. Nie, że: „będziecie mi robili odprawę po angielsku”, on chciał się nauczyć.
Ricardinho już był inny…
– To był przykład przeciwstawny, miał wywalone, nie będę się uczył. Najlepsze sytuacje były na meczu, gdy „Bobo” Kaczmarek krzyczał: Ricardinho, Ricardinho!!! Deleu weź mu powiedz…
Grali obok siebie na prawej stronie, dobrze mieć obok siebie tłumacza…
– To był fajny okres za kadencji „Boba”. Trafiliśmy wtedy z formą. Był Razack, Ricardinho, „Rossi”, Andreu nie wyglądał źle. Jarek Bieniuk wracał z zaświatów do siebie do domu. Wyglądało to optymistycznie. Przyszły potem problemy finansowo-transferowe, pojawiły się wynalazki jak Ripoli, gdzieś zmiana w zarządzie. „Bobo” Kaczmarek to bardzo dobry trener, gość który z pasją do pracy podchodził, do każdych zajęć był przygotowany, miał swój pomysł.
Transfery były wtedy mało szałowe.
– Ten Rahoui coś w sobie miał. To był silny kaban, miał walnięcie…
A Samuel Piètre?
– On był z nich najlepszy, ale jak go w Rehasport wzięli na warsztat to się okazało, że jedna i druga noga jest do wymiany. Dlatego nauczony przykrym doświadczeniem Sazankowa, klub postanowił nie ryzykować. Nie było to udane okienko transferowe.
A czy transfery za trenera Janasa były trafione? Przyszli Grzelczak, Kosecki, Madera, Wilk.
– Wilk strzelił bramkę z wolnego w pamiętnym meczu z Legią. Byli to piłkarze, którzy nie siedzieli na ławce rezerwowych, stanowili na pewno jakąś wartość dodaną. „Grzelu” i Madera w Lechii się odbudowali.
To były transfery tzw. „last minute”, czyli nie mogli zostać przygotowani przez sztab w wymyślony wcześniej sposób.
– Jeśli robi się transfer piłkarza, który ostatnie pół roku nie gra w swoim klubie, tylko trenował, grał gdzieś w rezerwach to jest ciężko takiego zawodnika przygotować. Jeśli wypadasz z rytmu meczowego, nie grasz co tydzień 90 minut, nie ma treningu, który pozwoliłby zastąpić mecz.
A czy było tak że przychodzi piłkarz, który nie grał, wówczas mówił pan trenerowi: trenerze, ten zawodnik będzie gotowy za miesiąc dopiero.
– Myśmy wtedy wiedzieli, że tych transferów potrzebujemy. Grzelczak nie do końca wówczas topowej formie był nam potrzebny. Nie bałem się mówić pewnych rzeczy, gdy do klubu przyszedł niejaki Miranda. Robimy testy, wówczas mówię – ten piłkarz potrzebuje 2-3 miesięcy, żeby jakoś wyglądać. No i stało się, zagrał w Bydgoszczy i zerwał więzadła krzyżowe.
Jak to się stało? Trener zrobił na przekór panu?
– Nie mam zielonego pojęcia. Moją rolą było przedstawić punkt widzenia na temat konkretnego zawodnika. Robiliśmy chociażby tzw. testy pośrednie, które dawały odpowiedź. Patrząc na testy siły z pełną odpowiedzialnością mogłem powiedzieć – ten zawodnik nie nadaje się na 90 minut gry. Może trenować z zespołem, możemy coś robić dodatkowo, ale nie wolno wrzucić go w mega obciążenia, bo go zabijemy.
Piłkarsko był na poziom ekstraklasy?
– Wydaje mi się, że wielu którzy wówczas przychodzili, jak Tiago Valente, Rudinilson to byli słabi piłkarze. Polacy, którzy byli w klubie nie byli gorsi, a daliby więcej serca. Nie będę polemizował z braćmi Paixao, którzy na nasze warunki są topowymi zawodnikami.
Moją rolą było zaraportować takiego nowego zawodnika. I wtedy zapadała decyzja – albo trzeba go dodatkowo przygotować, albo nie ruszamy go i będzie meczami dochodził. Tak było w przypadku „Grzela”, który dochodził meczami, ale to był zawsze ambitny zawodnik, który ciężko bardzo pracował. Madera był po urazach, także to była inna sytuacja, z Robertem Dominiakiem potrzebowaliśmy kilku tygodni, żeby go postawić na nogi. Byłem takim pomostem między szpitalem, a przejście do zespołu na treningi. Robert mi mówił: Marek możesz, ale pod pewnymi warunkami. Wtedy ja szedłem do trenera i zdawałem raport – on będzie za 2-3 tygodnie gotowy.
Za Kafarskiego dwa razy i za Kaczmarka było tak, że jesień była lepsza od wiosny. Jak to tłumaczyć?
– To samo robiliśmy zimą i latem. Nie chcę się wybielać, bo mogliśmy w tych okresach przygotowawczych coś spieprzyć. Rzeczy dla nas wymierne, czyli wyniki badań, mieliśmy lepsze. Zespół zrobił krok do przodu.
Co bym zmienił, to można było zrobić 1-2 transfery, przewietrzyć trochę szatnię. Zawsze znajdziesz w szatni zgniłe jabłuszko.
Był pan w Lechii 5,5 roku, czy były obawy utraty pracy przy zmianach trenerów?
– Jak zwolnili Tomka, jechałem z Błażejem do Janasa to wiedziałem, że będę dalej pracował. Ale tak, każda zmiana trenera powodowała u mnie niepokój. Pamiętam w momencie, gdy zwolnili trenera Janasa, po meczu w Pelplinie był festyn. W autokarze przedstawiałem plany, a on mówi, że nie jest już trenerem.
Miało wykupione wczasy z żoną z dziećmi. Dwa tygodnie miało być tzw. resetu i powrót do pracy, a tu niestety dwa tygodnie spędziłem na telefonie. Kto będzie, kogo nie będzie? Nagle się dowiedziałem, że „Bobo”. No to spokój. Ale potem „Boba” zwolnili i znowu stres na wakacjach z żoną i z dziećmi. Kto będzie? Michał Probierz. Jak Michał to wiedziałem, że współpracuje z profesorem, to będzie chciał ze mną pracować. Potem jak zwolnili Michała, zostałem z Monizem. Koniec sezonu, stałem w kolejce na halę Ergo Arena na mecz piłkarzy ręcznych, to była środa, dostaję przed wejściem sms, że Moniz odszedł i wtedy mi się lekko nogi ugięły.
Tak naprawdę w czasie mojej pracy tylko dwa urlopy były spokojne. Że nie było zawirowań.
Najlepsze mecze z tych pięciu i pół roku?
– Ten na Legii 3:0, kultowy mecz. Mecz z Piastem Gliwice, kiedy się utrzymaliśmy w ekstraklasie. Emocje, euforia. Z Wisłą Kraków 1:0 w Krakowie, „Wiśnia” z Wanią na spółkę bramkę strzelili. Cały mecz się broniliśmy, wygraliśmy determinacją. Mecz na Zagłębiu Lubin za „Boba” wygrany 3:0. Derby każde, remisowe ale zwycięskie, historia świnki. Przyjechaliśmy na stadion, race, śpiewy, euforia.
W szatni byli lechiści, piłkarze czuli te derby. Vućko opowiadał o derbach w Chorwacji. Jeszcze pamiętam mecz z Lechem gdy Razack przewrotką zdobył bramkę.
A mecz z Barceloną?
– Zakładaliśmy wtedy, że co ma być to będzie. Liczyliśmy na ambicję i zaangażowanie naszych zawodników. Nie nastawialiśmy się jakoś, chcieliśmy zagrać po swojemu. Dla nas to było święto zobaczyć tych piłkarzy. I być na ławce w takim meczu.
A najmniej przyjemne momenty?
– Limanowa to była kulminacja naszych nieszczęść, taki gwóźdź do trumny. Mecz w Pucharze Polski z Legią 0:4. Przegrany mecz z Zagłębiem na zakończenie sezonu 2010/11 na pożegnanie Traugutta. Śmiało mogliśmy wylądować na pudle, byłby to wielki sukces i ukoronowanie naszej pracy, uważam że nasze doświadczenie trenerskie pozwalało o to grać. Dwa przegrane mecze to wszystko przekreśliło. Pojechaliśmy na Widzew, mieliśmy słupek, poprzeczkę, gol ze spalonego, pełna dominacja. Przyjechało Zagłębie, trener Urban po meczu mówił, że pierwsze 45 minut myślał ze gra z Barceloną. Z tej euforii spadliśmy na ósme miejsce. Zabrakło może piłkarskiego farta?
Dla mnie rekompensatą tego nieudanego finiszu było zajęcie czwartego miejsca w ekstraklasie trzy lata później.
Który z piłkarzy prowadzonych przez pana mógł zrobić większą karierę?
– Śp. Kuba Zabłocki.
Było też wielu innych. Trener Gładysz kiedyś nam powiedział: synkowie piłka nożna to jest dżungla, na wasze miejsce jest kilka tysięcy chętnych. Jednemu się uda.
I to święte słowa. Musi się zbiec tyle różnych rzeczy: trener najpierw musi powiedzieć stawiamy na niego, Michał Probierz postawił na „Franka” i dziś Przemek powinien Michałowi ołtarzyk postawić, dla „Boba” też.
Czym się pan dzisiaj zajmuje?
– Piłka zawodowa mi trochę obrzydła. Zrezygnowałem w czerwcu 2016 roku, męczyło mnie jeżdżenie 200 km codziennie do pracy. Realia finansowe I-ligowe nie są takie jak w ekstraklasie, aczkolwiek nie straciłem zbyt dużo.
Wolę mieć stabilną pracę. Jestem na Uniwersytecie Gdańsku w studium wychowania fizycznego. Cisza, spokój, Prowadzę zajęcia ze studentami. Siatkówka, koszykówka, piłka ręczna, bieganie, jestem uczelnianym wuefistą. Nie jest to dla mnie żadna ujma. W Jaguarze Gdańsk największej Akademii piłkarskiej w Gdańsku jestem koordynatorem.
Dziękujemy za rozmowę