Marek Ziółkowski należy do pokolenia wychowanków Lechii Gdańsk, które określano mianem “Dzieci Boba”. Biało-Zieloni prowadzeni w latach 1989-1992 przez Bogusława Kaczmarka byli najmłodszą drużyną w kraju. Wielu zawodników dostąpiło zaszczytu gry w ekstraklasie. “Ziółkowi” zabrakło trochę cierpliwości i przeszedł do Arki. Jak z perspektywy czasu wspomina swoją grę w Lechii Gdańsk oraz jak wyglądały kulisy jego przejścia do klubu z Gdyni dowiecie się z naszej rozmowy.
Jadąc na spotkanie z tobą dzwoniliśmy do trenera Bogusława Kaczmarka, by podpowiedział o co pytać.
Marek Ziółkowski: – Przez 25 lat nie mieliśmy kontaktu, dopiero dziś się spotkaliśmy, wyściskaliśmy, trener jak to on żartował: co ty Ziółek pszczoły cię pogryzły? Mój syn był u niego na treningu. Historia zatoczyła koło i zrobię wszystko, by młody nie popełnił moich błędów.
Trener Kaczmarek za każdy błąd rozdawał wychowawcze kokosy.
Marek Ziółkowski: – Ała, aż mnie głowa zabolała, jak sobie przypomnę. To był drugi ojciec. Za spóźnienia, farbowane włosy, kolczyki, synu coś ci pomyliło to nie cyrk, za to były kokosy. Chodził po szatni i nosem pociągał: coś tam chyba było weekendowo? I kokos. Był jak szpieg. Nie było jak teraz, że w Gdańsku jest 500 knajp, tylko trzy bary na krzyż i wszyscy zaraz wiedzieli co, kto, gdzie, kiedy i ile. Ktoś nas widział i był problem.
Czyli, polecimy ksywami, jak: Wojciech, Cygan, Mały Gazza, Kozini, Motyle?
Marek Ziółkowski: – Na początku, gdy nie było jeszcze rocznika 1972 w starszym prowadził mnie Edward Budziwojski, potem przejął nas Michał Globisz.
Pod jego opieką zdaje się byłeś, gdy Lechia grała z Juventusem w 1983 roku.
– Przed tym spotkaniem graliśmy na głównej płycie przedmecz, a potem podawaliśmy piłki. Nie zapomnę tego. Dwa dni mieliśmy wolne do szkoły. Wszystkie firmy w Gdańsku nie pracowały w ten dzień i od rana ludzie się nakręcali. Gdy kilka lat temu była tu Barcelona to jednak nie było to takie wydarzenie jak wizyta Juve wtedy.
Ponoć upolowałeś jakieś podpisy.
– Trener Globisz załatwił takie eleganckie koszulki z Anglii. Pomarańczowo-czarne pasiaki firmy Admiral. Wyglądaliśmy jak z żurnala. Zrobiliśmy losowanie, bo były kłótnie, gdzie ma każdy z nas stać i piłki podawać. Ja stałem od strony młyna na prostej, udało się dostać podpisy Bońka i Platiniego. Do dziś mam w domu pamiątkę.
Zaraz nam powiesz, że na finale Pucharu Polski w Piotrkowie też byłeś.
– Pewnie, że tak. Jechaliśmy mocną ekipą ze Słowackiego. Z Wrzeszcza człowiek wszystkich znał, ja byłem najmłodszy traktowany jak maskotka. Wzięli mnie ze sobą.
Czyli masz dwa finały Pucharu Polski na koncie, oba zwycięskie. Drugi to ten z maja tego roku, gdy Arka wygrała z Lechem.
– Tego dnia nie zapomnę do końca życia. Całą rodzinę wziąłem do Warszawy, żonie, która pierwszy raz w życiu na mecz pojechała mówię: jak będzie 0:2 zapraszam wszystkich na obiad, byleby wstydu nie było. Jechaliśmy jak na ścięcie. 45 minuta i 0:0, jest super. Kibice Lecha mówią “kiedy ten gol wreszcie”. A tu ktoś zamknął oczy, ktoś kopnął i sensacja stała się faktem. Wszyscy po meczu wychodzili ze stadionu i byli w szoku. Cud się zdarzył nad Wisłą.
Trochę mi się nie podobało jak kibice Arki na meczu finałowym “pozdrawiali” Lechię. Co ma Lechia do Pucharu Polski?
Jesteś chyba jedyną osobą na świecie, która triumfowała w 1983 roku w Piotrkowie i w 2017 roku w Warszawie. Nie da się ukryć, jesteś dziś arkowcem.
– Tak, nie ukrywam tego. Są w życiu pewne sytuacje…W Arce jednak byłem krócej, ale stamtąd zawsze dzwonią na mecze oldboyów. W Gdańsku znam Roberta Sierpińskiego, innych chłopaków, ale jednak mniej. Lepiej się czuję w Gdyni.
W Arce bardzo zżyłem się z Maćkiem Faltyńskim, Grzesiem Nicińskim, Arkowcami z krwi i kości, przesiąkłem tym klimatem. Gdyby nie oni, dawno by mnie w Gdyni nie było.
Były dwa głośne przejścia z Lechii do Arki: Tomasz Korynt i potem ty.
– Ludzie to zapamiętali, może dlatego że wychowałem się blisko Lechii w Gdańsku? Człowiek był młody, nie myślał w tych kategoriach. Inaczej to odbiera kibic, inaczej piłkarz. Sportowiec musi iść tam gdzie go chcą. Miałem propozycję z Siarki Tarnobrzeg, ale co ja bym tam robił?
Po przejściu do Arki, wyprowadziłeś się z Wrzeszcza?
– Nie, nigdy nie mieszkałem w Gdyni, pięć lat dojeżdżałem. Dziś mieszkam w Baninie, czyli mam równą odległość do obu miast.
Nie da się ukryć, że wszystko co najważniejsze w życiu młodzieńczym dała mi Lechia. Dziś jak oglądam ekstraklasę to Lechia i Arka to dwa najważniejsze kluby. Gdyby była taka możliwość, by na pół telewizor przedzielić i mecze by były o tej samej porze to oglądałbym równolegle.
Która Lechia w ostatnich latach ci się najbardziej podobała?
– Zdecydowanie wtedy, gdy grał w Gdańsku Traore, to był taki rodzynek ligowy. Bo nie oszukujmy się, brakuje w Lechii obecnie serducha, które dają wychowankowie. Piłkarsko są w pierwszej czwórce (rozmawialiśmy przed meczem z Koroną – przyp. red.). Na Pomorzu szkoli się tysiące dzieciaków, a w drużynie brakuje ludzi z regionu. Dla tych którzy obecnie grają w Gdańsku taki mecz z Arką czy z Sandecją Nowy Sącz to jest to samo.
W drugoligowej drużynie trenera Kaczmarka proporcje te były zupełnie odwrotne, wszyscy stąd. Mówiło się o was, że jesteście najmłodszą drużyną w Europie na szczeblu centralnym.
– Znaliśmy się od małego. Z Mariuszem Pawlakiem sześć lat siedziałem w szkolnej ławce. Najszybciej do zespołu seniorów weszli Grzesiu Pawelec i Krzysiu Łukasiewicz, mieli po 15 lat. My dopiero patrzyliśmy z boku. Jarek Nowicki był wtedy w Lechii, ksywa „Ferrari” co świadczyło o jego zawrotnej szybkości. „Łukaszka” był jeszcze z trzy razy szybszy . Trener Kaczmarek zawsze się śmiał, że zanim pomyśli to już biegnie. Wbijał mu do głowy właściwą kolejność działania, a on uparcie na odwrót.
W ogóle trener Kaczmarek miał do mnie słabość, jemu zawdzięczam całą swoją zabawę z piłką. Poza treningiem wychowywał mnie, bo miałem wyjątkowo ciężki charakter, gdy mówiono, że mam iść w prawo, szedłem w lewo. Było wiele różnych, ciekawych sytuacji, wtedy taki film „Dirty Dancing” był popularny (śmiech).
Przez ten film koło nosa przeszło ci Wembley.
– Kiedyś Lechia musiała przełożyć mecz ligowy, bo kilku zawodników grało w kadrze młodzieżowej. Na Wembley mieliśmy grać przedmecz seniorskich reprezentacji Anglia – Dania. Do samolotu wsiedli Tomasz Piętka, Maciej Kozak, Mariusz Pawlak. Też miałem być w tym gronie, ale spóźniłem się na pociąg. To mógłby być dla mnie najważniejszy mecz życia. „Kozini” potem wrócił w koszulce reprezentacji Anglii z lwami. Dumny jak lew. To był obłęd jak na tamte czasy.
Kogo podziwiałeś na boisku wtedy najbardziej?
– Autorytetem boiskowym był dla mnie Mirek Pękala.
Grał na twojej pozycji.
– Miałem zaszczyt z nim trenować. Był jaki był, ja nie jestem od osądów, ale to co z piłką wyrabiał to szacun pełen, malinę jaką chciał, dawał na 30 metrów. Dziś na takich się mówi Pan Piłkarz.
Który mecz dla Lechii najbardziej pamiętasz?
– Chyba ten, gdy strzeliłem pierwszą bramkę z Jagiellonią, było 3:0. Zamknąłem oczy i wpadła, otwarłem to nie wiedziałem w którą stronę biec, się cieszyć.
A debiut?
– Z Zagłębiem Sosnowiec na wyjeździe, niecałe 17 lat miałem. Przed meczem, siedzimy na ławce rezerwowych z Maćkiem Kozakiem, drapiemy się po głowie, może w karty zagrać? Nagle trener Stachura patrzy na mnie: a ty jak masz na imię synku? Marek Ziółkowski. Dobra to zagrasz w ataku.
Braki fizyczne nadrabialiśmy ambicją. Dzięki bogu nie było takich boisk jak teraz, bo by nas rozklepali, tylko jakieś kartofliska jak w Stalowej Woli czy Naprzód Rydułtowy. Pamiętam taki mecz z Szombierkami Bytom (albo GKS Jastrzębie?), pierwszy mecz na wiosnę, całe boisko w śniegu to mecz toczył się na takim pasie, gdzie była trawa, bo pod spodem szła rura ciepłownicza.
W Lechii zdobyłeś wicemistrzostwo Polski juniorów.
– To był duży zawód, bo graliśmy praktycznie składem II-ligowym. Nam już zaczęło się lekko kręcić w głowach, więc jakieś mistrzostwa juniorów uważaliśmy za pomyłkę. Jedyna frajda była taka, że do Krakowa polecieliśmy samolotem, dla mnie to pierwszy lot w życiu. Lecieliśmy z Pruszcza, tam trzeba było ogniska palić by wiedzieć gdzie wylądować, nie było widać pasa startowego.
W finale, w dwumeczu przegraliście z Cracovią.
– Dobre chłopaki tam grały. Arkadiusz Kubik, Tomek Rząsa…a właśnie on mi kiedyś pomógł jak już nie grałem w piłkę, dzięki niemu miałem tydzień wolnego.
Jak to?
– Pracowałem na platformie wiertniczej, mówię do mojego szefa, który był Holendrem: chodź pojedziemy na mecz Feyenoord – Chelsea. Ten mój szef był zwariowany na punkcie Feyenoordu, miał tatuaże z herbem klubu itd. Mówię do niego: mam tam kolegę. Tomka Rząsę.
Tak, na pewno, ty go znasz, ty ogórku, ty robol jesteś. Potem jesteśmy na stadionie, w myślach się modlę, by Tomek mnie poznał. Po meczu krzyknąłem w jego kierunku. On patrzy i pyta: Ziółek to ty? Co się stało? Jest ok, ale zrób sobie fotkę z moim szefem.
Podszedł do mnie, piątkę przybił. Mój szef patrzy z niedowierzaniem – skąd ty go znasz? Mówiłem przecież, że grałem z nim.
Następnego dnia przychodzę do roboty. Wszyscy ciężko pracują na platformie, a szef dał mi tydzień urlopu. Przez trzy kolejne miesiące miałem fory u niego. Na coś ta piłka się przydała!
Wracając do finału z Cracovią…
– Trochę się zderzyliśmy z rzeczywistością, my tu figo fago, a tu bum! Poziom tego finału był wyższy niż w II lidze! Tamci chłopcy szykowali się właśnie na ten finał, my zagraliśmy jakby przy okazji. Wychodzimy na mecz, a tam pięć tysięcy ludzi, szczęka nam opadła. U nas też sporo ludzi przyszło.
Dwa lata pograłeś w Lechii, przed sezonem 1991/92, byłeś przewidziany w szerokiej kadrze do gry, ale w tych rozgrywkach nie zagrałeś już ani jednego meczu.
– Obraziłem się na wszystkich, coraz rzadziej grałem w pierwszym składzie, spakowałem się, pojechałem do Płocka.
Stamtąd pochodzisz.
– Tak, zameldowałem się w Wiśle Płock i powiedziałem, że teraz u nich chcę grać w piłkę. Tam byli m.in. Jóźwiak, Soczewka, Cecherz, Wiewiór, Pawelec, Miąszkiewicz, dobra paka, właśnie awansowali do II ligi, ale do drugiej grupy, nawet się ucieszyłem, nie chciałem mieć już z Lechią nic wspólnego. Coś mi się w głowie odwinęło.
W Płocku był trener Witold Małowiejski zadzwonił do trenera Kaczmarka, że jest tu jakiś chłopak z Lechii i chce grać. Trener „Bobo” od razu, że natychmiast mam wracać, czyli oczywiście jak to ja na przekór nie wróciłem, trzy miesiące w Płocku trenowałem. Myślałem, że mnie Lechia puści, a tu przecież za kartę trzeba zapłacić. Jak wróciłem do Gdańska od razu kara, musiałem trenować w II drużynie, Maciek Kalkowski wtedy m.in. tam był.
Spotkałem się z trenerem, że mam jeszcze miesiąc ochłonąć i za miesiąc wracam do I drużyny. Wtedy zaczęli do mnie dzwonić ludzie, m.in. z Gdyni czy bym nie przyszedł.
Co na to trener Kaczmarek?
– Powiedział mi: Marek, chcesz iść do Gdyni, proszę bardzo, ale nasze drogi się rozchodzą. Co mogłem ci pomóc w życiu to pomogłem, jak pójdziesz do Arki, odcinamy pępowinę i radzisz sobie sam. Nasze drogi się rozeszły.
Czemu akurat Arka?
– Miałem 20 lat, zbajerowali mnie. Cuda, wianki, HTM, pierwszy prywatny klub w Polsce, świetne perspektywy, dobre gadane było to się skusiłem.
Chciałeś jednak wrócić.
– Miałem dobre pół roku i zameldowałem się z powrotem przy Traugutta, już był trener Musiał. Kazał wszystkim przyjść, na dzień dobry jakaś kłótnia, sprzeczka, nie gryzłem się w język co zresztą do dziś zostało jak słyszycie. Od słowa do słowa, odwróciłem się na pięcie i poszedłem do Arki.
Musieli za ciebie płacić?
– Tak, to był dość duży transfer, musieli rozłożyć płatność na raty.
Cały czas mieszkałeś na Słowackiego? Były jakieś przytyki ze strony kibiców?
– Nie, przez pierwsze pół roku, Arka była traktowana w Gdańsku raczej pobłażliwie, coś jak Bałtyk, jeśli przesadzam to niewiele. Ale potem był awans i przyszły derby.
Gdybyś został w Lechii rok-dwa dłużej to pewnie twoja przygoda z piłką inaczej by się potoczyła.
– Tak. Teraz, dopiero po latach widać, że to co trener Kaczmarek nam mówił to była prawda. Było nas 16, mówił, że połowa z nas będzie grać w ekstraklasie, każdy z tego się śmiał, o czym ty mówisz człowieku, puknij się głowę. Wszystko się sprawdziło: Wojciechowski, Kaczmarczyk, Pawlak, Matuk, Motyka. Generalnie trenerowi Kaczmarkowi zawdzięczam wszystko. Jak poszedłem do Arki, jego rolę przejął śp. Jacek Dziubiński, ale tam już nie było sentymentów, że noga boli czy źle się czujesz. Trener Kaczmarek cię objął, chodź pogadamy, miał inne podejście.
Dbał o was.
– Na odnowę biologiczną w poniedziałki i czwartki chodziliśmy do Mariny. Na saunę i na basen. Nie uważaliśmy wtedy, że to nam potrzebne. Trzeba było tam dojechać tramwajami, to była mordęga. Tylko dwóch piłkarzy miało samochód: Marek Ługowski i Olek Cybulski. Mieli takie zielone trabanty. Czasem nas wozili, chyba w ośmiu jechaliśmy. Z Traugutta do Mariny. Potem z tej Mariny musiałem dojechać na Słowackiego, znów pół dnia. To było skomplikowane.
Potem była sprawa związana z “Wysepką”
– Nie chcę wracać do tego.
Derby we wrześniu 1992 roku, pierwsze po zdobyciu „Górki”.
– Wychodzimy, patrzę jakie transparenty wiszą i coś nie za bardzo…
Było ci przykro, gdy dowiedziałeś się, że jesteś „c…m”?
– Tak. W Arce grałem wcześniej zaledwie parę miesięcy. Ten transparent pewnie dlatego, że byłem lechistą z krwi i kości. Gdyby do Arki poszedł inny piłkarz Lechii, nie wychowanek, to nie byłoby takiego ciśnienia, jak wtedy.
Przy Traugutta skandowano: „Marek Ziółkowski jest lepszy niż Dziekanowski”, nie dlatego, że super grałeś, ale dlatego, że byłeś nasz.
– W piłkę fakt, za bardzo grać nie umiałem, ale jak rozmawiam z ludźmi po latach to doceniane było, że zostawiałem serce na boisku. Do dziś mam blizny, krew się lała, tak się kiedyś w piłkę grało. Ludzie to lubili, bo łeb nadstawiałem zawsze.
Tamte derby to gładkie 3:0.
– Dziwnie się czułem, bo do tej pory jak jechałem gdzieś z Lechią to czuli respekt do nas i do Gdańska. A tu chłopakom z Gdyni nogi latały. Zanim się obudziliśmy, było już 0:2. Najpierw Mirek Giruć w 52 sekundzie potem po kwadransie poprawił Mały Bobo, a kibice Arki szli i wciąż szli od strony Smoluchowskiego. Krzyczę do chłopaków, gramy dla tych ludzi, ich jest połowę mniej, a się nie boją, a nas jest po równo i się boicie. Nie dochodziło.
Jak było między tobą, a chłopakami z Lechii, Untonem, Wojciechem itd.?
– Później poszliśmy razem na piwko, jeszcze Mirek Giruć, ale im dalej w las już nie było tak różowo. Był taki mecz, że złapałem się mocno z „Cyganem”, to prawie mecz został przerwany. On mnie opluł, ja mu odwinąłem, już kibice na boisko wskakiwali. W tych pierwszych derbach Lechia nie miała z kim walczyć, a potem już było koło remisu, nawet Arka coś wygrała.
Jak na dzielnicy to wyglądało?
– Były głupie docinki, nawet nie odpowiadałem, bo po co? Ludzie żyli derbami, tygodnie przed meczem na dzielnicach był jeden temat, Morena coś szykuje, Przymorze robi flagę, po drugiej stronie to samo. Serpentyny się wycinało, matka czy babcia robiła szale na drutach, teraz jest inaczej, pójdziesz wszystko kupisz w sklepie.
Po grze w Arce praktycznie zakończyłeś karierę.
– Zszedłem z meczu w niedzielę, w poniedziałek pojechałem na platformę i tak 15 lat. Nawet nikogo nie informowałem, bo już się słabo zaczęło robić, jak spadliśmy do III ligi. Szkoda mi już było czasu. Żona mówiła: z tego twojego grania, czytania gazet w okularach wielkich pieniędzy nie będzie.
Aż do tej pory nie było w mediach z tobą wywiadów.
– Wyłączyłem się. Moje dzieci były już z klasą w Muzeum Lechii i żartowałem, że jak gdzieś zobaczą ojca na zdjęciu to niech zrobią fotkę. Jeszcze tam nie byłem.
Z chłopakami ze starej ekipy Lechii masz kontakt?
– Z Marcinem Kaczmarkiem, kilka razy się spotkaliśmy, gdy bywałem w Płocku, on był trenerem Wisły. Z Mariuszem Pawlakiem dzwonimy do siebie.
Żałujesz czegoś?
– Przede wszystkim nie słuchałem osób mądrzejszych, tych którzy mieli do czynienia ze sportem zawodowym. Myślę, że mógłbym zrobić karierę podobną jak inni chłopacy z naszej drużyny, gdzie wybiło się siedmiu-ośmiu i dostąpili zaszczytu gry w ekstraklasie. Jednak byłem młody, gniewny.
Kiedyś pracowałem na statku, przybiliśmy do portu w Kostaryce. Wszyscy oglądają mecz, leciało spotkanie Bayernu Monachium z Dynamem Kijów. Patrzę jednym okiem, prawie przysypiam, bo po robocie byłem i nie wierzę! Widzę „Wojciecha” w telewizji, myślałem, że mam zwidy. Mówię do chłopaków: wiecie, że ja z nim grałem! Wszyscy wybuchli śmiechem: ty ogórku, co ty robiłeś? Myślałem o tym potem. Wojciech gra w Lidze Mistrzów, a ja zasuwam fizycznie tysiące kilometrów od Polski. Tkwiło to we mnie dobrych parę lat.
Twoje przewidywania na najbliższe derby?
– Na pewno kultura piłkarska jest po stronie Lechii. Wszyscy o tym dobrze wiedzą. Ale gdy zabrzmi pierwszy gwizdek Lechia będzie miała duży problem. W Arce wyjdzie jedenastu ludzi, zęby zaciśnięte, naprzód, szabla w dłoń i wio. Piach będą gryźli. Moim zdaniem będzie 0:0.
Dziękujemy za rozmowę
Marek Ziółkowski
Data ur: 15.06.1972
Pseudonim: Ziółek
Pozycja: pomocnik
Debiut w Lechii: 7.05.1989
Lata gry w Lechii: do 1991 r.
Kluby: Lechia Gdańsk, Arka Gdynia, Wierzyca Starogard Gd., Gedania Gdańsk