Mateusz Machaj, wywodzący się z Głogowa pomocnik, spędził w Lechii dwa i pół sezonu, 47 razy w tym czasie występując w ekstraklasie, zdobywając trzy gole. Jednak liczby nie do końca oddają historię jego pobytu nad morzem, w pewnym momencie był bardzo istotną postacią Biało-Zielonych.
Zacznijmy może od banału. Czemu w Lechii poszło nie do końca tak jak chciałeś?
Mateusz Machaj: – Ciężko jednoznacznie powiedzieć. Jeśli chodzi o pracę jaką wykonywałem w Lechii, zawsze dawałem z siebie 100% podczas treningów i meczów. Miałem jednak dużo kontuzji. Ostatni sezon – 2013/14 – był rekordowy jeśli chodzi o liczbę urazów. Nie grałem za często, wtedy klub ze mnie zrezygnował.
Stało się to za kadencji trenera Michała Probierza.
Mateusz Machaj: – Znacie go, wiecie że wchodzi do nowej szatni z przytupem. Nasze ścieżki nie zbiegały się od samego początku, zostałem odesłany do drużyny rezerw. Tam grałem, starałem się, strzelałem bramki, asystowałem. Wiem że trenerzy z rezerw starali się przekonać Probierza, by mnie przywrócił do składu. Trener miał jednak swoją wizję, swój plan. Zdecydował się mnie zabrać dopiero pod koniec jesieni na mecz z Cracovią.
Tam dostałeś czerwoną kartkę.
Mateusz Machaj: – Myślałem, że trener będzie krzyczał, a tu zaskoczył mnie. W rozmowie po meczu pochwalił, że wreszcie pokazałem charakter. Ogólnie trenerowi Probierzowi nie podobał się chyba mój styl gry. Nie walczę jak szalony, nie jeżdżę na dupie, jestem innym typem piłkarza, preferuję grę bardziej techniczną. Staram się kreować, bo też pozycja, na której gram do tego mnie niejako zobowiązuje.
Piłkarsko Gdańska nie podbiłeś. Ale w życiu prywatnym poszło ci u nas trochę lepiej.
Mateusz Machaj: – W Gdańsku spędziłem najlepsze chwile w moim życiu. Tu poznałem swoją żonę i szwagra (śmiech). Przemek Frankowski związał się z moją siostrą Olą.
Z „Franiem” ponownie spotkaliście się w Jagiellonii Białystok.
Mateusz Machaj: – Trener Ireneusz Mamrot zanim poszedł do „Jagi” prowadził mnie w Chrobrym Głogów, moim macierzystym klubie. W I lidze strzeliłem kilka goli, dołożyłem trochę asyst. Nigdy nie ukrywałem, że chciałbym zagrać znów w Ekstraklasie. I przede wszystkim znów ze szwagrem w jednej drużynie. I tak się stało.
Kilka lat wcześniej z Głogowa obrałeś drogę na Gdańsk. Kto miał największą zasługę w transferze Machaja do Lechii?
Mateusz Machaj: – Trener Jerzy Cyrak, który był asystentem Tomasza Kafarskiego w Lechii, wcześniej prowadził mnie w juniorach Amiki Wronki, a następnie Lecha Poznań. Zadzwonił do mnie z informacją, że będę obserwowany w kilku kolejnych meczach. I faktycznie Pan Romek Kaczorek, wówczas skaut Lechii, jeździł mnie oglądać. Na pewno był na meczu z Arką Nowa Sól, awansowaliśmy wtedy do II ligi, ja zostałem królem strzelców i miałem najwięcej asyst. Zaproszono mnie na testy, Lechia była na obozie we Wronkach, trenowałem cały tydzień. Trener Kafarski zapowiedział, że zabierze mnie na kolejny do Opalenicy, tam już podpisałem kontrakt.
Zacząłeś z wysokiego C. Pierwszych osiem meczów na najwyższym szczeblu rozegrałeś od pierwszej minuty. Spodziewałeś się tego?
Mateusz Machaj: – Nie, w życiu! Byłem młodym zawodnikiem, przychodzącym z 3. ligi i od pierwszego spotkania trener zaczął na mnie stawiać. Absolutne zaskoczenie. Łukasz Surma i reszta starszych piłkarzy przekonała się do mnie podczas zgrupowań, gdy byłem na testach. W Gdańsku mieszkałem koło Pawła Nowaka. Kumplowaliśmy się i opowiadał, że trener Kafarski wypytywał go o mnie. Starszyzna wystawiła mi pozytywne rekomendacje, to też ich zasługa, że trener od początku na mnie stawiał.
DEBIUT I PIERWSZA BRAMKA
Pamiętasz debiut przeciwko Cracovii, na otwarcie stadionu w Letnicy?
– Jeszcze jak! Pełen stadion, gacie też pełne, niesamowite przeżycie, nigdy go nie zapomnę.
Później był mecz z Górnikiem Zabrze i pierwsza twoja bramka w ekstraklasie.
– Też towarzyszyły temu niesamowite emocje, zwłaszcza, że bramka była dość ładna. Nie świętowałem jednak jakoś hucznie z tego powodu, to nie w moim stylu.
Na nowym stadionie jednak wam nie szło. Nazywano go złośliwie „Remis Areną”, aż wreszcie trenera Kafarskiego zwolniono. Jak to przyjąłeś?
– Było mi na pewno przykro, ten trener na mnie postawił, otworzył drzwi do ekstraklasy. Ale broni nie mogłem składać. Takie jest życie, raz jest ten trener, później inny. U trenera Ulatowskiego w ogóle nie trenowałem. Gdy Kafarski odchodził miałem problemy z pachwinami i mięśniami prostymi brzucha, przeszedłem operację, to był początek złych momentów w Lechii. Ta kontuzja była pokłosiem tego, że wcześniej nie trenowałem na takich obrotach jak w Gdańsku.
Zimą, za Rafała Ulatowskiego przyszedł trener Paweł Janas. I znów dopadł cię pech.
– Na obóz drużyny do Turcji, już za kadencji trenera Janasa, poleciałem tuż po wspomnianej kontuzji. Plan był jednak taki, że miałem już wszystko robić razem z drużyną przy pełnych obciążeniach. Ale nic z tego nie wyszło. Na pierwszym treningu, a właściwie lekkim rozruchu przed hotelem, ruszyłem na pełnych obrotach, gdzieś uciekła mi noga i znów zerwałem mięsień. Koniec, bezradność, cały mój obóz to była ciężka praca z Robertem Dominiakiem, szefem sztabu medycznego, by mnie poskładać. Bieganie w koło, tlenówki, siłownia, z drużyną nie potrenowałem.
Trener Janas miał specyficzny sposób prowadzenia drużyny.
– Najlepsze słowo to selekcjoner. Stał gdzieś z boku, ale wszystko o każdym wiedział. Asystenci prowadzili treningi, lecz to on czuwał nad całością. Czasami było zabawnie. Choćby w Turcji. Graliśmy sparing na dwa składy, w pierwszej połowie wychodzą ci, w drugiej tamci. Trener Janas mówi: w bramce nasz kolega… Zawiesił głos. Bramkarz. Wszyscy takie oczy, konsternacja, a trener do Michała Buchalika: jak ty masz kolego? „Buchal” trochę się zdenerwował, ale odpowiedział, że Michał, na to trener Janas bez mrugnięcia okiem: no właśnie, kolega Michał. Potem wołaliśmy na niego: kolega-bramkarz.
Do końca tamtego sezonu trwała ciężka walka o utrzymanie.
– Decydujący okazał się pamiętny mecz z Legią i zwycięski gol Kuby Wilka z wolnego, po tym meczu poszliśmy całą drużyną świętować, całe ciśnienie nagle zeszło. Gdybyśmy tego meczu nie wygrali, mogło być kiepsko.
Janas jednak nie pozostał w klubie. Nastąpiła kadencja trenera Bogusława Kaczmarka.
– Ten szkoleniowiec na mnie stawiał, ale nie dawał po sobie poznać, że jest za mną. W szatni przy chłopakach potrafił być krytyczny, czasem nawet złośliwy, ale przychodził mecz i byłem w składzie, widział we mnie jakiś potencjał. Dawał mi dużo szans, prowadził fajne treningi, miał dobre podejście do młodych zawodników, szkoda że dłużej nie popracowaliśmy razem.
Za kadencji tego trenera, jesienią 2012 roku dobrze grałeś w lidze. Plotka głosi, że w nagrodę miałeś wystąpić w meczu towarzyskim z Urugwajem, który odbył się na gdańskim stadionie.
– Trener „Bobo” powiedział, że rozmawiał z selekcjonerem Waldemarem Fornalikiem. Wedle tych słów, ówczesny trener kadry przymierzał się do powołania mnie. Jednak trener Kaczmarek miał wobec mnie inne plany, dbał o mnie jak najlepszy ojciec najlepszy i powiedział: dla mnie Mati najważniejsze jest, byś był zdrowy. Miałem wówczas kłopot z przegrodą nosową. „Bobo” załatwił mi miejsce w Szpitalu Marynarki Wojennej, gdzie jakiś jego kolega był ordynatorem. On mi ten zabieg zrobił, 1-2 dni w szpitalu i po wszystkim. Wyszedłem do domu, na antybiotykach. Czułem jednak wielką poprawę, wcześniej jedną dziurę miałem wciąż przytkaną. No ale szansa na występ w kadrze przeszła koło nosa przez… przegrodę nosową. Wtedy byłem zdenerwowany. Każdy marzy o grze z orzełkiem na piersi, ale się nie udało i tyle…
Nie żywisz do trenera urazy?
– Dziś już nie. Ale trochę później, w meczu na Widzewie w Łodzi na wiosnę, strzeliłem bramkę, zwycięską dla Lechii i pokazałem do trenera gest, przypominający okulary. Dobrze, że nie widział. Młody byłem i głupi, niepotrzebnie się zagotowałem.
Jesień 2012 roku to także saga z Razackiem Traore. Odejdzie – nie odejdzie. Czy to najlepszy piłkarz z jakim grałeś?
– Na sto procent. Miał wszystko. Dobry strzał, drybling, wolny też nie był, piłkarz kompletny. Bez wad. Chociaż nie, trochę leniuszek.
Trener „Bobo” go faworyzował?
– Może Razack trochę czuł, że dostaje fory. Ale z drugiej strony nasza gra kręciła wokół niego i trochę to wykorzystywał. W tygodniu coś go zawsze bolało. My pracowaliśmy, a on leżał u fizjoterapeutów. Jednak gdy przychodził czwartek czy piątek – Razack zdrowiał i później zazwyczaj podczas meczu był najlepszy. Prowadził się po swojemu, ale na boisku robił różnicę.
A jak wspominasz Daisuke Matsuiego, który miał być niejako Razackiem 2.0?
– Technicznie był bardzo dobry, ale nie tak mobilny jak Razack. Daisuke jednym przebłyskiem mógł wygrać mecz, ale dla mnie to jednak półka niżej niż Razack. Także dlatego, że był trochę starszy, u schyłku kariery. Potem wrócił do Polski, do Odry Opole. Rozmawiałem z nim jak graliśmy z nimi, śmiał się że takie jest życie piłkarza – raz tutaj raz tam.
Ricardinho?
– Oporny na język polski. Na boisku super, bardzo dobry technicznie, sporo goli strzelał. W mojej hierarchii umieściłbym go nad Matsuim.
Oceniłeś zagranicznych magików, a kto z Polaków, z którymi grałeś w Lechii był najlepszy?
– Zdecydowanie „Wiśnia”. Piotrek dużo pomagał nie tylko na boisku. To była spora osobowość, charakter niesamowity. „Wiśnia” miał posłuch w szatni. Mobilizował, byśmy się spięli, wzięli w garść. Widać było, że jest gościem stąd, z Lechii.
Zimą za kadencji trenera „Boba” przyszedł nowy zaciąg zawodników, nazwijmy go niskobudżetowym.
– Pamiętam pierwszy trening po przerwie. Przy Traugutta gierka przy szatni, na zlodzonej sztucznej murawie. I nagle wszyscy w szoku, jakie gnioty ten Algierczyk Rahoui z lewej walił z prostego podbicia. Robiliśmy wielkie oczy, zastanawiając się kto to jest? Naprawdę dobrze wyglądał. Został z nami, ale później, jak nie dostawał szansy, łatwo się poddawał, nie walczył, zniechęcał się. Coś w nim było, później to wszystko stopniało wraz ze śniegiem.
Kadencja trenera „Boba” to też pchnięcie młodzieży do składu.
– Po Przemku Frankowskim od razu było widać, że będzie grał w lidze. Rzucał się w oczy, był bardzo szybki z pokrętłem w nodze, od razu go siostrze przedstawiłem (śmiech). Natomiast w życiu bym nie powiedział, że Paweł Dawidowicz tak zaistnieje w futbolu. Mega pracuś. Nie tak techniczny jak „Franek”, ale robotę robił, harował jak wół, całe boisko zaorane. Tak samo było na treningu. Nie patrzył czy stary, czy młody zawodnik. Rąbał, siekał i uciekał.
MICHAŁ PROBIERZ
Tobie, delikatnie mówiąc, średnio układała się współpraca z trenerem Probierzem, za to szwagier chyba nie narzekał?
– No tak, w żartach mówi o nim: Tata Michał. Mają dobry kontakt, trener mu pomaga i doradza.
O co tak naprawdę poszło z Probierzem, że odsunął cię do rezerw?
– Nie załapałem się do „18” na mecz, w tygodniu miałem jakiś problem zdrowotny. Trener kazał mi dokądś jechać z rezerwami, ja nie pojechałem. Konsultowałem się z Robertem Dominiakiem w tym temacie, dalej bolała mnie noga. Probierz odebrał to jednak tak, że mi się nie chciało i odsunął do rezerw na stałe. Trenowałem z rezerwami na boisku MRKS przy Załogowej, u trenerów Wilka i Pajora. Zabrałem sprzęt od Pana Marka i nie miałem wstępu do szatni I zespołu. Trener Probierz nie rozmawiał ze mną w ogóle. Swojej decyzji też mi w nie przekazał w cztery oczy. Dostałem tylko telefon, że od teraz trenuję z rezerwami.
Z Barceloną nie zagrałeś?
– Siedziałem na ławce, ale w ogóle nie byłem przebrany. Nie wzięto mnie do składu.
Pewnie nie byłeś zachwycony?
– No raczej! W życiu druga taka szansa się nie wydarzy. Nawet minuta, chwila z takimi zawodnikami na boisku to niepowtarzalne przeżycie.
Jak wyglądają obozy przygotowawcze u Probierza. Faktycznie takie ciężkie jak mówią?
– Fakt, było ciężko. Z drugiej strony, letni obóz w Gniewinie był bardzo intensywny, a przepracowałem go bez żadnej kontuzji. Mieliśmy po trzy treningi dziennie, w życiu tak nie trenowałem, ale dobrze się czułem. Zimą w Grodzisku też lekko nie było. Jeszcze przed śniadaniem, o 7 rano, godzina biegu tlenowego. Śniadanie, potem trening na boisku. Obiad i kolejny trening, często łączony, siłownia i na murawę. Kolacja o 19 i zaraz potem, jak małe dzieci, do spania. Na obozach letnich, które są trochę lżejsze, zawsze ktoś się kręci, bywa wesoło, ktoś u maserów leży, a tu cisza jak makiem zasiał. Stary czy młody zawodnik, wszyscy w wyrach z nogami do góry. Naciągnięte regeneracyjne getry, elektrostymulatory. Wszystko po to, by dojść do siebie. Bez tego rano byś nie wstał. Ale od tego są obozy.
Wtedy, w Grodzisku, pod koniec zgrupowania, pewnie od tej sztucznej murawy, zaczęło mi się coś dziać ze ścięgnem Achillesa. Wróciliśmy do Gdańska, odesłali mnie do kliniki Rehasport gdzie chodziłem na rehabilitację. Poleciałem na drugi obóz do Turcji. Jednak po kilku dniach treningów znów dał o sobie znać Achilles, do końca obozu nie trenowałem. Po przylocie do Gdańska okazało się, że znów jestem w drużynie rezerw. Czułem to wcześniej. Widziałem jak trener się w stosunku do mnie zachowywał w Turcji. Z innymi żartował, a w moim kierunku raczej wbijanie szpilek i szukanie zaczepki. Tak to odbierałem. Kończąc wątek Michała Probierza. To bardzo dobry trener, taktykę ma opanowaną do perfekcji, jest naprawdę niezłym warsztatowcem. Ale w relacjach międzyludzkich… No, nie dogadaliśmy się.
Po czym odszedłeś do Śląska Wrocław.
– Pan Paweł Żelem, wcześniej pracujący w Lechii, odezwał się do mnie z informacją, że jest zainteresowanie ze strony tego klubu. Pojechałem do Wrocławia, od razu przeszedłem testy medyczne i podpisałem kontrakt. Z Lechią rozwiązałem umowę za porozumieniem stron. Pobyt w Lechii stawiam jednak wyżej niż ten w Śląsku. Wciąż mam duży sentyment do Gdańska, chętnie tu wracam.
Dziękujemy za rozmowę!