Ricardo Moniz został trenerem Lechii w marcu 2014 r. Od momentu przejęcia klubu przez tajemnicze niemiecko-portugalsko-szwajcarskie-nie-wiadomo-jakie konsorcjum dni Michała Probierza jako trenera Lechii wydawały się policzone. Jego los został w praktyce przypieczętowany na zimowym obozie w Turcji, gdy pewien opalony manager oznajmił, że może łatwo sprawić, by stosunek pracy Probierza wkrótce dobiegł końca. Oczywiście użył nieco innego sformułowania, ale łapiecie o co biega. Od tej pory zawsze pełen wigoru trener Michał był coraz bardziej przygaszony.
PUCHAR GORYCZY
Po otwierającym wiosnę meczu u siebie z Pogonią Szczecin (przegrana 2:3 w ostatniej minucie) gdański światek piłkarski obiegła informacja, że następca już czeka w blokach, a jest nim ktoś z austriacką przeszłością szkoleniową. W następnym spotkaniu lechiści jeszcze uratowali nieowłosioną głowę trenera wygrywając gładko 3:0 w Bydgoszczy. Jednak nawet hat-trick jednego z jego piłkarskich “synków” Patryk Tuszyńskiego nie sprawił, że Probierz się rozchmurzył. Na pomeczowej konferencji głos miał cichutki, a uścisk dłoni słabiutki. Jak nie on. Przeczuwał co się święci, choćby po reakcji ówczesnego dyrektora sportowego Andrzeja Juskowiaka, który po końcowym gwizdku wyrwał z trybun jak oparzony, nie fatygując się w okolice szatni gdańskiego zespołu. A chyba po efektownym 3:0 wypadało pogratulować chociaż autorowi hat-tricka.
Gdy po ligowej przegranej z Lechem lechiści prawie stracili szanse na awans do czołowej ósemki, los trenera zawisł na ostatnim włosku. Gwoździem do trumny okazał się pucharowy remis 1:1 z Jagiellonią. Wynik ten wyeliminował lechistów z rozgrywek na poziomie ćwierćfinału. Tego dla konsorcjum było za wiele, to był właściwie pretekst, na który czekano. Przeczuwał to także Probierz, zakładając na mecz dres, choć wcześniej zawsze wkładał garnitur. Znamienny był też fakt, że większościowy udziałowiec Lechii Franz Josef Wernze, obecny w Gdańsku tego dnia na trybunach, nie zamienił z trenerem Biało-Zielonych nawet słowa, mimo, że był na to czas przez cały dzień, a i Probierz przecież biegle włada narzeczem Goethego.
Zresztą zejdźmy na ziemię. Już przed meczem partnerka jednego z piłkarzy na VIP-ach znienacka zagaiła partnerkę jednego z asystentów trenera:
– Twój mąż został zwolniony razem z trenerem?
Kobiety są z Wenus i czasem trudno za nimi nadążyć, ale żeby potrafiły przepowiadać przyszłość? Nie chce nam się wierzyć, tak samo jak w to, że Probierz po spotkaniu w szatni powiedział piłkarzom Lechii: nie wiem jak z waszym pucharem, ale ja gram dalej.
Żarty na bok, faktem jest, że za kilkanaście dni Michał pracował już w… Białymstoku, gdzie zastąpił… Piotra Stokowca.
Tak na serio, Probierzowi bardzo zależało na pracy w Gdańsku, spodobało mu się tu i snuje plany by na starość osiąść nad morzem na stałe. Zresztą każdy Hanys marzy by o tym, by tu zamieszkać. Żal po zwolnieniu tylko w pewnym stopniu ukoiła sowita odprawa, za którą jak głosi kolejna stugębna plotka Michał kupił sobie chawirę w Neptun Parku.
Po remisowym meczu z „Jagą” Probierz został poproszony na górę i zwolniony z funkcji. Pizdnął drzwiami tak że futryna prawie doleciała do wieży ciśnień. Wybiegł za nim równie rozbawiony, co opalony menago z szyderczym: a gdzie jest trenerek?
RONALDO
I wtedy w zastępstwie objawił się ON. Nie cały na biało, jak w kawale, ale na konferencji w płaszczu a la Ricardo Tubbs z serialu Miami Vice. Lub Tom Cruise z Topguna. Też Ricardo, tyle że MONIZ. Holender z przeszłością trenerską m.in. jako asystent w Tottenhamie, Red Bull Salzburg (to ten austriacki ślad) i Hamburger SV (skąd znał głównego orędownika zatrudnienia nad Motławą – trenera/inwestora Thomasa von Heesena).
Asystentów Moniza – Ryszarda Robakiewicza i Tomasza Untona dobrano pod kątem znajomości języka niemieckiego. Szybko okazało się, że w Gdańsku, mimo niemieckiej przeszłości miasta, o wiele bardziej łapią angielski. Zaczęły się jaja, bo trener Robakiewicz język Szekspira znał tak sobie.
Naczelną dewizą Moniza była ciężka praca, raz nawijał w szatni, że grajki mają pracować jak Ronaldo, który ostatni po zajęciach zamyka drzwi. „Robak” przetłumaczył: nie zdziwcie się, jak przez te drzwi wejdzie zaraz Ronaldo. Chłopcy zaraz beka, nie szło wytrzymać. A Moniz się wkurzył, nie wiedząc o co chodzi.
Ricardo został zaprezentowany w czwartek, a w sobotę był już pierwszy mecz z Piastem Gliwice. Zdążył zrobić ledwie dwa treningi. Najważniejsze – skumał, że najlepszy piłkarsko jest „Wiśnia”, na którego wołał „Wizi”, co nawet do Piotrka przylgnęło, bo jeszcze dziś czasem Mateusz Bąk tak do niego mówi.
Rafał Janicki wspomina – Od początku było ostro. Na pierwszym treningu w czwartek tak nam spompował nogi, że koniec. O co tu chodzi? W piątek to samo, znów dwie godziny zajezdni. Asystent mówi: czemu on nie kończy treningu, jutro mecz! Wychodzimy na spotkanie ligowe, a tu i wytrzymałość jest i szybkość jest!
Po wylądowaniu w Gdańsku Ricardo pierwsze kroki skierował, co naturalne, do osiadłego tu od lat rodaka, Jana de Zeeuwa. Zadzwonił też do „Bobo” Kaczmarka, który przez asystenturę u Leo Beenhakkera był dobrze umocowany w piłce holenderskiej. Długo gadali przez telefon, ale gdy pytamy trenera Kaczmarka, czy to on z de Zeeuwem napisali Monizowi skład na pierwszy mecz z Piastem, „Bobo” stanowczo zaprzecza:
– Dostał ode mnie pełną informację, dlaczego jest tak źle w drużynie (na trzy mecze przed końcem sezonu zasadniczego traciła trzy punkty do czołowej ósemki – przyp. red.). Poza tym tradycyjne trenerskie życzenia: niech lucky lady nad tobą czuwa i niech Bóg ma cię w swojej opiece.
Pan Bóg wyraźnie opuścił Zaura Sadajewa, który tuż po przerwie na samym środku placu gry zdeptał filigranowego Victora Nikiemę i wyleciał z boiska. Lechia już wtedy prowadziła 1:0 po pięknym strzale Piotra Grzelczaka, wyjątkowo nie z woleja. Mimo gry w osłabieniu lechiści nie ustawali w atakach. Prowadzenie podwyższył Maciej Makuszewski.
– Strzeliłem jak Eric Cantona – cieszył się po meczu „Maki”, dla którego był to premierowy gol w biało-zielonych barwach. – Spora w tym zasługa trenera Ricardo Moniza, który po tym, jak nie wykorzystałem dobrej sytuacji do przerwy, uspokoił mnie. Powiedział, że przyjdzie kolejna i mam zachować więcej zimnej krwi. Podziałało, dlatego tuż po bramce podziękowałem mu za tę radę.
Ostatecznie skończyło się wynikiem 3:1 dla Lechii, a za tydzień po golach „Grzela” i „Makiego” z kwitkiem zostało odprawione Zagłębie Lubin.
Nieoficjalną, ale ważną rolę spełnił znany gaduła, spiker Marcin Gałek. Gdy podczas pierwszego z meczów Moniza trzeba było dokonać roszady taktycznej, Gałek stojący obok ławki coś tam doradził, na co sportowcy oburzyli się – przecież wiemy! Ale zrobili jak radził spiker. Podczas meczu z Zagłębiem z kolei, gdy goście pozdrawiali swych znajomych z Arki Gdynia, spiker uprzejmie poprosił o nieintonowanie pieśni nie związanych z rozgrywkami Ekstraklasy. Zaraz potem lechiści zdobyli zwycięską bramkę.
Jedynym który z probierzowego pionu sportowego został na pokładzie był Marek Szutowicz. Oskarżony zresztą przez odchodzącego Michała Probierza o brak lojalności.
– Nie ty mnie zatrudniałeś i nie ty mnie będziesz zwalniał – miał odpowiedzieć „Szuto”.
Moniz na dzień dobry zapytał trenera przygotowania fizycznego jak drużyna jest przygotowana. – Zajebiście trenerze – bez namysłu i zgodnie z prawdą odparował Szutowicz.
Liga po raz pierwszy w historii po 30. meczach dzieliła się na pół, dzielono również punkty. Psim swędem udało się zakwalifikować do górnej połówki, mimo porażki w ostatniej kolejce ze Śląskiem Wrocław 0:1, po golu Marco Paixao. W dalekim Białymstoku albański napastnik Bekim Balaj trafił piłką w słupek w doliczonym czasie gry, dlatego „Jaga” jedynie zremisowała 1:1 z Piastem i to lechiści zagrali o mistrzostwo, a Jagiellończycy o utrzymanie. Centymetry w bok i byłoby inaczej. I wtedy się zaczęło.
Podczas dwutygodniowej przerwy po zakończeniu sezonu zasadniczego, Moniz zorganizował piłkarzom coś w rodzaju obozu przygotowawczego. Z tym, że obozy są krótsze i lżejsze. Zawodnicy dostali wycisk jak nigdy wcześniej i później. Na szczęście grajki mieli podbudowę w postaci wcześniejszych, też ciężkich zajęć u Probierza. Gdyby Moniz nastał po Kaczmarku, który pracował w rytmie przerwa-odpoczynek-wolne to mielibyśmy kilka ofiar śmiertelnych przy Traugutta. W szatni zapanował blady strach, gdy partnerka Piotra Grzelczaka wyczytała, że jeden z zawodników Moniza zmarł podczas treningu.
Akeem Adams którego Holender trenował w Ferencvarosu doznał ataku serca, by go ratować amputowano mu nogę, niestety nie udało się go ocalić…
Straszna historia, jednak pechowiec miał wcześniej problemy z sercem, a tu mieliśmy maksymalnie wyżyłowanych gladiatorów.
ZIMNE POTY
Łatwo dać sportowcom po garach tak by ledwo chodzili. Holenderski trener dał drużynie popalić, ale w efekcie każdy piłkarz lepiej się czuł, lepiej biegał i przede wszystkim lepiej grał w piłkę.
Marcin Pietrowski dobrze pamięta ten czas – Trener Moniz wprowadził inny trening, bardziej pracował na mobilności, wydolności. Jarek Bieniuk opowiadał, że jechał samochodem, musiał się zatrzymać, bo miał takie wahania “ciepło-zimno”, jakby zimne poty miał! Najlepsze, że my wszyscy mieliśmy dokładnie to samo! Było bardzo ciężko, wracaliśmy do domów i wszystkie stawy bolały. Ale efekt był imponujący. Złapaliśmy dobrą serię.
Michał Lewandowski jako rzecznik przeżył wielu trenerów, ale to właśnie Moniza wspomina najlepiej: – W treningach uczestniczył razem z piłkarzami czasami nawet z lepszym efektem. Wyciskał ich jak cytryny, potem na drugą stronę i znów.
Poza tym trener mocno „pompował” chłopaków mentalnie. Pracował w wielkich klubach, stąd miał skalę porównawczą. Na Rafała Janickiego wołał Baresi, Wojtek Zyska stał się Nigelem de Jongiem, Maciek Kostrzewa już nie pamięta kim, za to dobrze zapamiętał kilka innych szczegółów.
– Trener przychodził do klubu niby zaspany, zamykał się w swym pokoju, nagle drzwi się otwierały i przemiana o 180 stopni. Skakał po szatni, zaraz komuś sztangę wyrwie i zacznie wyciskać. Na treningach brał piłkę i kiwał wszystkich.
Zawsze się mówi, że jak polski piłkarz wyjedzie na zachód, to potrzebuje czasu, aby się przestawić. na cięższe treningi. My na zachód nie wyjechaliśmy, ale zachód przyjechał do nas. Po pierwszym treningu zostało zamówionych 20 sztang. Każdy trening, to były dwie godziny minimum, gierki typu 5 x 5 na całym boisku, czy 3 x 3 na połowie. Poskutkowało, wyniki przyszły. Szacunek dla trenera za to czwarte miejsce – po latach kiwa głową z uznaniem „Kali”. Miejmy nadzieję, że Maciek nie będzie próbował takich zajęć w A-klasowym AS Pomorze, gdzie został kilka lat później grającym trenerem.
Jak wytrawny strateg Ricardo musiał znaleźć również czarną owcę, w opozycji do której skupiłby grupę. Wybór padł na Sebastiana Maderę, który po odejściu Probierza jakby stracił zapał do pracy. Moniz oskarżał stopera, że uciekł w kontuzję, a kroplą, która przelała czarę goryczy był trening podczas którego Sebastian z całej siły kopnął piłkę w stronę wspomnianego Szutowicza.
– Disciplinary reasons – ucina krótko Moniz, gdy pytamy go o powody odsunięcia Madery.
W sumie to dziwne, że się nie dogadali, bo obaj byli tytanami pracy. Sebastian, gdy kiedyś w szatni zjadł pączka w Tłusty Czwartek, zaraz poszedł biegać dookoła boiska by wypocić tłuszcz. Madera zresztą napisał nam, że Moniz „to bardzo dobry trener i nie może powiedzieć o nim nic złego”.
Runda finałowa zaczęła się od bezbramkowego remisu w Chorzowie, potem była pechowa porażka u siebie po bramce zdobytej ze spalonego z Legią Warszawa 0:1. Koniec marzeń, koniec snów? Nic z tych rzeczy. Po drugim z tych spotkań niechcący spotkaliśmy trenera w sopockiej pizzerii „Tesoro”, która później stała się kwaterą główną Milosa Krasicia. Po zakończeniu capriciosy, Moniz, w nieodłącznym płaszczu, zapewnił, że ten sezon jeszcze się nie skończył. Miał rację.
W kolejnym meczu lechiści pojechali do Szczecina. Podczas przerwy w rozgrywkach „Portowcy” pojechali z rodzinami na tygodniowy wypoczynek, podczas gdy gdańszczanie dostawali od Moniza wycisk życia. Na boisku widać było efekt takiego podejścia – łatwe 2:0 dla gości po bramkach wypożyczonego z Groznego, groźnego duetu Makuszewski-Sadajew.
POLSKIE DROGI
W drodze do lub ze Szczecina Ricardo zaczął się bać. Nie rywali, a polskich dróg. Gdy widział co się dzieje nagle bladł jak ściana, cała opalenizna schodziła. Wtedy zdarzył się jakiś makabryczny wypadek, Moniz nie wysiadł z autokaru biały, a zielony na twarzy. Gdy się dowiedział, ile kilometrów jest z Gdańska na południe Polski, na jego wniosek drużyna zaczęła latać do Krakowa.
A potem przyszedł najlepszy mecz kadencji Moniza. „Nogi puściły” i lechiści zagrali z Lechem Poznań jak z nut, mając też nieco szczęścia, wygrali 2:1. Po jednym ze strzałów gości piłka dwa razy uderzyła w słupek, Ricardo przyznał, że po tej sytuacji postarzał się o 10 lat. Dublet ustrzelił Zaur Sadajew, którego dzikość udało się Monizowi okiełznać jako jedynemu. Jedną dał po asyście Pawła „Hieny” Dawidowicza (wyjątkowo wystawionego na stoperze), drugą po podaniu Piotra Grzelczaka, który pod okiem holenderskiego trenera osiągnął życiową formę, lepszą chyba nawet od tej z meczu z Barceloną.
Wynik rozstrzygnął się w pierwszej połowie, jak ktoś ma zbędną godzinę:
W Gdańsku zapanowała euforia, media pisały, że Lechia wskazała mistrza Polski, zabierając szansę na niego Lechowi. Ale lechiści walczyli nie o czyjeś, a o swoje. Dzięki podziałowi punktów puchary były na wyciągnięcie ręki – na trzy kolejki przed końcem mieliśmy ledwie trzy punkty straty do zajmującego trzecie miejsce Ruchu Chorzów – nie za dużo tych trójek?
Paradoksalnie, w pozostających do końca rozrywek meczach, gdańszczanie nadal grali nieźle, nie przegrali, jednak nie zdobyli gola z gry, ciesząc się jedynie po strzałach z rzutów karnych autorstwa Stojana Vranjesa.
SKRAJNOŚCI
Kolejny mecz, w którym z powodu nadmiaru żółtych kartek zabrakło Zaura Sadajewa, wypadł w Bydgoszczy. To było ostatnie spotkanie w karierze Jarka Bieniuka. „Palmer” na 12 minut przed zakończeniem meczu zastąpił na boisku Pawła Dawidowicza. 0:0 z Zawiszą oddalało pucharowy cel.
Przed meczem została połechtana próżna strona Ricardo. Nieopodal Bydgoszczy stacjonował w ramach kontyngentu NATO-wskiego jeden ważny węgierski generał. Wojskowy koniecznie chciał się z coachem spotkać – dla kibiców Ferencvarosu Moniz to był Bóg. Zdaniem generała (wyraźnie skłonnego do przesady generała) najlepszy trener w dziejach klubu o ponad 100-letniej historii. Generał przyjechał do hotelu, gdzie spała drużyna, z żoną i synkami, przywieźli trenerowi proporczyki FTC, jakieś wino węgierskie. Moniz był szczęśliwy, cud, miód, orzeszki, czuł się kochany.
Przed ostatnim meczem sezonu w Zabrzu Ricardo nie był sobą. Wciąż był z drużyną, ale jakby obok, wciąż gdzieś dzwonił. Potem tłumaczył to chorobą matki, a może już podjął decyzję o odejściu? Szczycił się niezależnością, ale różnie mówiono o wystawieniu w ostatnim meczu Pawła Stolarskiego w miejsce Deleu (trener „Bobo” mówi o „ingerencji z Pentagonu”). Zupełnie nieopierzony wtedy „Stolar” kompletnie nie dał rady, zmienił go o wiele lepszy „Didi”, który tym meczem żegnał się z Lechią. Sam Brazylijczyk uronił w szatni po wszystkim łzę, zresztą nie on jeden. Ta drużyna wkrótce miała przestać istnieć.
Wtedy Moniz pokazał zupełnie inną twarz niż chwilę wcześniej w Bydgoszczy. Rzecznik Górnika zakomunikował gdańskiej ekipie, że na bramie na naszego trenera czeka jakiś gość, który jak się okazało był asystentem Holendra w Budapeszcie. Udało się wejść mimo zmniejszonej wtedy pojemności górniczego obiektu, po meczu Holender chciał swego kumpla zaprosić do szatni. A tam stoi jakiś wielki tuman w ochronie, że nie ma pan plakietki, legitymacji,, pan nie wejdzie za Chiny. Moniz zaczął krzyczeć po angielsku, tu chłop przyjechał 500 kilometrów do niego. Zrobiła się awantura. Gdy coś go zdenerwowało, wpadał w tak wielki szał, że trzeba mu było zwyczajnie zejść z drogi i uciekać. Nie kontrolował się.
Lechia wygrała 2:0 z Górnikiem i zajęła czwarte miejsce na ligowej mecie – to był drugi najlepszy finisz w historii klubu. Od powrotu do Ekstraklasy, przez 10 sezonów tylko trzy razy czwarte miejsce nie oznaczało gry w Europie – dwa razy pozycja tuż za podium stała się udziałem Biało-Zielonych.
Skład z ostatniego meczu sezonu 2013/14: Bąk – Stolarski (Deleu), Janicki, Dawidowicz, Leković, Makuszewski, Vranjes, Pietrowski, Tuszyński (Frankowski), Grzelczak, Sadajew.
Moniz wiedział o co tu biega i po powrocie do Gdańska spakował manatki. Marek Szutowicz stał w Ergo Arenie w kolejce po bilety na mecz szczypiorniaka Polska-Hiszpania, gdy się dostał sms o odejściu Holendra, aż mu się nogi ugięły:
– Liczyłem po 4. miejscu w Ekstraklasie, który jest też moim osobistym sukcesem, że Moniz zostanie. Gość, który dał mi kopa wewnętrznego, otworzył pewne klapki, które były pozamykane. Superkontaktowy człowiek, chętny do rozmowy, dzielenia się wiedzą – mówił nam w wywiadzie Marek, całość tutaj
Drużyna też była zawiedziona odejściem trenera, tylko problem był taki, że z tej drużyny mało kto miał nad morzem zostać. 20 odeszło i tylu samo przyszło. Holender nie chciał się na taką rewolucję zgodzić, miał inny plan na drużynę. W efekcie wykpił się chorobą matki, ale z Monachium, gdzie podjął pracę, do domu miał równie daleko.
Trochę to wszystko obrosło mitem, a dalsze losy Moniza pokazują, że nigdzie indziej nie był już takim Midasem jak w Gdańsku. Miał zresztą w kolejnym sezonie po zwolnieniu Quima Machado wrócić do nas, czemu gorąco zaprzeczał podczas naszej e-mailowej wymiany.
Co przeżyliśmy z Ricadro przez te ledwie 69 dni jego pobytu w Gdańsku to nasze, zresztą to i tak nic w porównaniu z tym co przeżyli piłkarze. Niektórzy na myśl o holenderskim trenerze pocą się jeszcze dziś 😉