Już się trochę stęskniliśmy za naszymi piłkarzami, prawda? Uwierzcie na słowo, że oni ciężko pracują, nie zasypują gruszek w popiele, ładują akumulatory na rundę wiosenną. Tymczasem, przypomnijmy najbardziej spektakularne zimowe przygotowania do sezonu w ponad 70-letniej historii Lechii Gdańsk.
1. Przerwa zimowa sezonu 1997/98. Trzecioligowa Lechia sparowała na „Saharze” z drugoligowym Jeziorakiem Iława, prowadzonym wtedy przez Jerzego Jastrzębowskiego. Spotkanie obfitowało w bramki i skończyło się wynikiem 5:4 dla gospodarzy, dla których dwa gole zdobył powracający po kontuzji Tomasz Dawidowski. W pewnym momencie jeden z iławskich obrońców trochę zbyt mocno naprzykrzał się „Dawidowi”, ten niespełna 20-letni wówczas zawodnik, nie namyślając się wiele znokautował intruza ciosem „z bani”. Obrońca padł jak długi, a gospodarze po meczu długo przekonywali sędziego, gości i obecnych dziennikarzy by nikomu nie donosili, bo to mogło skończyć się dyskwalifikacją. Dawidowski, który zamiast łysiny jak dziś miał wtedy burzę jasnych loków, niespecjalnie przejął się tą sytuację – no i po co zaczynał?
2. Kilka lat wcześniej Lechia stała znacznie wyżej w ligowej hierarchii, fuzja z Olimpią zaowocowała miejscem w ekstraklasie. W przerwie zimowej podopieczni Huberta Kostki zmierzyli się juniorami Józefa Gładysza i przegrali 1:2. Śląski trener mocno się wówczas wściekł.
3. Przerwa zimowa w sezonie 1980/81. Lechia miała bardzo dobrą drużynę, Erlich, Studzizba, Gawara, Kierno, Puszkarz, o I ligę walczyła z Pogonią Szczecin i Piastem Gliwice. Po rundzie jesiennej Piast był pierwszy miał 20 punktów, Lechia z Pogonią po 19.
Do Dyrektora Zbigniewa Golemskiego w przerwie zimowej przyszła delegacja zawodników, rada drużyny, Studziba, Kierno i Puszkarz.
– Studzizba był prowadzącym i mówi – dyrektorze, my byśmy powalczyli na wiosnę o awans, ale musi nam pan powiedzieć w ilu meczach jest pan nas w stanie podeprzeć. A ja goły, bosy i wesoły, nic nie miałem. I mówię słuchaj Jarek – ile takich meczy trzeba podeprzeć. Ten nie stracił zimnej krwi – ze 3-4 minimum. Nie mieliśmy kasy…On mówi – to my wiemy o co gramy, dziękujemy bardzo, panie dyrektorze.
Lechia skończyła na siódmym miejscu, na ostatnim meczu z Moto-Jelcz Oława (2:2) było dwustu widzów. Do ekstraklasy awansowała Pogoń Szczecin.
4. Jak to w Lechii często bywało w przerwie zimowej było równie ciekawie w zaciszu gabinetów jak i boisku. Ktoś nie dopilnował (a może właśnie dopilnował?) i dwóch młodych, zdolnych Marcin Mięcel i Grzegorz Szamotulski zostali pod osłoną nocy porwani przez ludzi Janusza Romanowskiego (Pogoń Konstancin), czyli zasilili warszawską Legię, a na początku zostali wypożyczeni do Hutnika Warszawa.
5. Na półmetku ekstraklasowego sezonu 2010/11 Lechia zajmowała wysokie szóste miejsce. Na jesień podopieczni Tomasza Kafarskiego grali najładniej w lidze, bijąc między innymi Legię 3:0 na wyjeździe. Ale w przerwie zimowej młody trener postanowił nieco zamieszać. Odeszli Hubert Wołąkiewicz, Paweł Buzała i Marek Zieńczuk. Za nich przyszli Luka Vućko, Kamil Poźniak i nieco wcześniej Aliaksandr Sazankou.
6. Działo się również zimą 2008/09. Krokodyle łzy wylewano gdy obowiązującego kontraktu nie zdecydował się przedłużyć, najlepszy chyba piłkarz jesieni 2008 w Lechii, Łukasz Trałka. Pomocnik grał tak dobrze, że jeszcze przed końcem roku zadebiutował w reprezentacji Leo Benhakkera, co prawda w meczu rozgrywanym tylko krajowym składem, ale od czasu Marka Ługowskiego nie było lechisty w kadrze.
Trałka odszedł do Polonii Warszawa, ale Lechia nie pozostała dłużna. Ku wściekłości kontrowersyjnego prezesa KSP, Józefa Wojciechowskiego, na podobnej zasadzie (pół roku przed wygaśnięciem kontraktu) udało się z Konwiktorskiej wykupić uniwersalnego obrońcę Krzysztofa Bąka. Chwilę trwało przeciąganie liny, wreszcie obaj piłkarze dostali zielone światło na przenosiny już zimą i dodatkowo Polonia musiała dopłacić 300 tysięcy złotych.
7. Pozytywną niespodzianką było pojawienie się wtedy w Gdańsku, Łukasza Surmy, który po nieudanych wojażach za granicą wracał do kraju. Doświadczony ligowiec miał dodać drużynie ogłady, ale jak sam przyznał po latach nie zamierzał długo pozostać w Gdańsku. Jak czas pokazał, choć tęskno mu było do krakowskiego domu, pozostał nad morzem na długie lata, zapewniając solidność w środku pola.
Poza Surmą w Gdańsku pojawił obrońca Peter Ćvirik (nazywany słowackim Beckhamem z racji posiadania dość wystrzałowej żony) i napastnik śp. Jakub Zabłocki, polecany przez trenera Jacka Zielińskiego, który znał go z Kielc. Zabłocki, który miał za sobą udaną rundę w Bytomiu (pięć goli i pięć asyst) stał się od razu najlepiej opłacanym piłkarzem Lechii z podstawową pensję na poziomie 20 tysięcy złotych.
Już początek zwiastował jaką „karierę” w Gdańsku zrobi popularny „Kubuś”. Od razu po zakwaterowaniu w Sopocie poszedł w tango, zjawiając się na następny dzień , na podpisanie kontraktu mocno nieświeży. Czy nikt w „wilczym szańcu” tego nie zauważył?
Poza zmianami w składzie, nastąpiła również duża zmiana organizacyjna. By spełnić wymogi gry w najwyższej klasie rozgrywek, Lechia stała się sportową spółką akcyjną. Lokalny biznes nie bardzo kwapił się do pomocy, samorządowcy również mieli własne problemy, Polsat przeniósł swe uczucia na bliższy geograficznie wrocławski Śląsk, więc jak mówiono na mieście zadziałał kibic numer 1 – sam premier. Pośrednio to za sprawą jego działań, właścicielem spółki stał się wrocławski przedsiębiorca (były współpracownik właściciela Polsatu, Zygmunta Solorza) i były trener męskiej kadry koszykarzy, Andrzej Kuchar.
8. Autokar ruszył z Gdańska o 21, więc gdy dobił do berlińskiego lotniska o 9 rano, część piłkarzy była już mocno zmęczona. Trener niewiele przewyższał wiekiem graczy, więc przymykał oko. Trzech graczy, śp. Kuba Zabłocki, Piotr Wiśniewski i Marcin Kaczmarek zamówiło po browarze, a że średnio znali język myśleli, że gross to mały. Litrowe kufle prawie przykrywały filigranowych zawodników. O 6 na lotnisko do tej pory puste, nagle pojawił się zespół Ruchu Chorzów, który leciał tym samym lotem na zgrupowanie. Andrzej Niedzielan wówczas gracz „Niebieskich” popatrzył z politowaniem na wesołych grajków – kto to jest? Tomek Dawidowski, który znał Niedzielana z Wisły odpowiedział – piłkarze, trochę już grają w lidze. Kuba Zabłocki z pogardą popatrzył na graczy Ruchu – ci? 3:0 do przerwy byśmy ich zlali. Po wylądowaniu Kafar chciał winnych przesunąć do rezerw i wlepić po 10 koła kary. Kaka z Surmą poszli błagać Kafara żeby ich nie wyrzucał. A Kuba grał spokojnie w karty. Taki był. Wieczorem spokojnie sączył piwko jak gdyby nigdy nic się nie stało….
9. Na miejscu też było ciekawie. Jak donosił “Fakt” już podczas pierwszej połowy sparingowego meczu z Lechii z rosyjskim Spartakiem Nalczyk (Nalczyk to stolica Kabardo-Bałkarii jakby się ktoś zastanawiał, Kabardo-Bałkaria od południa graniczy z Gruzją, od zachodu z Karaczjo-Czerkiesją, od północy z Krajem Stawropolskim, od wschodu z Osetią Północną) na boisku zaiskrzyło, po tym jak Krzysztof Bąk został uderzony pięścią przez napastnika Rosjan. Wówczas doszło do pierwszych przepychanek.
W końcówce mecz się zaostrzył. Zawodnik Spartaka nie mogąc dogonić Jakuba Zabłockiego, powalił go na ziemię. Obaj gracze zaczęli się obrażać, po czym Zabłocki uderzył rywala ręką w twarz. W rewanżu ten wycelował palce w oko gracza Lechii. W efekcie doszło do dużej bójki między graczami obu drużyn. Obaj prowodyrzy zajścia zostali ukarani czerwonymi kartkami.
– Nie można pochwalić bijatyk, ale cała ta sytuacja to dowód na to, ze mój zespół nie da sobie w kasze dmuchać – powiedział trener Lechii Tomasz Kafarski “Faktowi”. – Drużyna pokazała, że każdy za każdego pójdzie w ogień – dodał.
W rozmowie z dziennikarzem “Gazety Wyborczej” Kafarski pochwalił też swoich graczy za umiejętności piłkarskie. – Byliśmy w tym spotkaniu zespołem minimalnie lepszym, a nasze zwycięstwo jest zasłużone. Nie chcę przez to powiedzieć, że spokojnie poradzilibyśmy sobie w bardzo mocnej lidze rosyjskiej, tym bardziej że nigdzie się nie wybieramy. Na razie chcemy coś znaczyć w Polsce, potem pomyślimy o rywalizacji międzynarodowej.
Oby agresja dopisywała również w lidze, byle bez przesady!
10. I na koniec zdecydowanie najważniejsze wydarzenie w zimowej historii Lechii, a kto wie może i klubu.
Mówi Józef Gładysz, wówczas asystent pierwszego trenera: „Na jesieni 1982 roku w Lechii nie było nic. Janusz Kończyk jeździł po mieście i załatwiał pieniądze. Średnio mu szło, aż trafił do GPRI i do prezesa Januszewskiego, który przybył do Gdańska z Wrocławia. Gdy Janusz zapukał do niego z prośbą z prośbą o etat, na to Januszewski dał więcej tych etatów i zaproponował wiele rzeczy, zaczął nam pomagać, chciał się spotkać z drużyną. Apogeum naszych kontaktów z nim było jak przyjechał do nas na obóz do Wisły. Wtedy go poznaliśmy, idzie prezes z jamnikiem, z główną księgową (chociaż był żonaty chyba?), jak kowboj wszedł, miał taki amerykański styl. Powiedział, że chce się z nami spotkać wieczorem, że mamy być my, trenerzy i kapitana zespołu ze sobą zabrać. Spotkaliśmy się wieczorem i on się pyta – jakie wy w ogóle macie potrzeby, czego drużyna potrzebuje? No to my się musimy przygotować. Poszliśmy z Leszkiem do pokoju i wypisaliśmy litanię – buty, sprzęt, autokar, pensje, etaty i że nie mamy gdzie mieszkać. Myśleliśmy, że jakiś czubek do nas przyjechał. Jeden z wielu, którzy obiecują i potem się nie wywiązują. My wchodzimy, on chowa tę kartkę i mówi siadajcie, jak tam, co tam w ogóle. Do czerwca wszystko spełnił, autokar był i załatwił osiem mieszkań! Dziś aż tak to nie brzmi, ale na tamte czasy to był niesamowity wyczyn. Między innymi dostał Jastrząb, Kończyk, Kruchy, Salach, Polak, Zbyszek Kowalski na Chełmie wszyscy dostali. Początkowo te mieszkania miały być na Lechii od strony Smoluchowskiego, ale wyszło inaczej. Poza tym wszystko załatwił pensje, etaty, itd.”
Na wiosnę Lechia zdobyła Puchar Polski i awansowała do drugiej ligi.