Wojciech Łazarek, legendarny „Baryła” to jedna z najbarwniejszych postaci związanych z Lechią Gdańsk. W gdańskim klubie był piłkarzem oraz dwukrotnie trenerem pierwszego zespołu.
Wojciech Łazarek urodził się 4 października 1937 roku w Łodzi i właśnie tam zaczynał swą karierę piłkarską, w barwach Startu, potem grał w ŁKS i ponownie w Starcie. Stamtąd pod koniec kariery los rzucił go na Wybrzeże Gdańskie, do Lechii. Ale to nie było takie oczywiste, jak wspomina Marek Hartman, ówczesny lechista:
– Roman Korynt miał wielki mir. Jak Wojtek Łazarek miał do nas przyjść ze Startu Łódź, było zebranie czy Romek się zgadza, bo na boisku mieli ze sobą na pieńku, lali się równo.
Jednak Korynt się zgodził i na wiosnę w meczu, w marcu 1967 roku Łazarek zadebiutował w wyjazdowym drugoligowym spotkaniu z Górnikiem Wałbrzych. Nowy nabytek dobrze spisywał się jako kierownik ataku, a swą debiutancką bramkę strzelił łódzkiemu Startowi w 83 minucie trzeciej wiosennej kolejki.
Ówczesna prasa pisała, iż „Łazarek wniósł wiele ożywienia do gry linii ataku. Jest to piłkarz grający z dużą kulturą, dobrze wyszkolony technicznie i rozumiejący reguły współczesnego futbolu.”
Potem Biało-Zielonym szło różne, jednak to nieudana jesień sprawiła, że ostatni mecz, wygrany 6:1 z Polonią Bydgoszcz (dwa gole Łazarka) nie uchronił podopiecznych Edwarda Brzozowskiego przed spadkiem do trzeciej ligi.
Ta klasa rozgrywek nie miała wiele wspólnego z piłką nożną. Łazarka prześladowały kontuzje, ogółem przez cztery sezony na 3 szczeblu ligowym zagrał jedyne 19 razy. Nos snajpera nie zawodził, gdyż trafił do siatki aż 11-krotnie.
Znów oddajmy głos Markowi Hartmanowi:
– Gdy spadliśmy do tzw. ligi międzywojewódzkiej, nie chodziło o granie w piłkę tylko, żeby pokazać kto kogo połamie. Graliśmy kiedyś w Starogardzie, kibice stali prawie przy linii. Jakiś kibic krzyczy, załatw Hartmana, podszedłem do niego – panie, co ja panu zrobiłem? Graliśmy w Turku, w Barlinku, nie miałem złudzeń, że to mi da chleb, straciłem motywację.
Pan Marek poszedł w kierunku naukowym, natomiast Pan Wojtek został trenerem. Szkolił kadrę juniorów wybrzeża, potem gdański MRKS, by wrócić na Traugutta, do Lechii, latem 1974 roku. Mimo niewielkiego stażu szkoleniowego „Baryła” nie bał się odsunąć od zespołu doświadczonych graczy. Za dyscyplinarne przewinienia popełnione na obozie w Szczecinku Mirosław Głos (ojciec Dariusza) odszedł do MRKS, a Stanisław Musiał został zdyskwalifikowany. Zresztą ci dwaj piłkarze na wiosnę byli z powrotem w Lechii.
Przed sezonem odeszli doświadczeni Andrzej Szczęsny, Janusz Orczykowski, Marek Bartosiak, Jan Kierno, Stefan Delega, Andrzej Kaczmarek i Adam Tokarz. Ci dwaj ostatni za miedzę, do Stoczniowca. Przybyli młodzi Leonard Radowski, Marek Sęk, Krzysztof Matuszewski, z Arki wrócił Zbigniew Żemojtel. I ta odmłodzona drużyna grała jak z nut, na koniec piłkarskiej jesieni zajmowała trzecie miejsca, tracąc tylko punkt do Widzewa i Motoru.
Na wiosnę było jeszcze lepiej. Mimo prowadzenia 2:0 u siebie Motor Lublin nie zdołał pokonać Lechii i przegrał 2:3 – 2 gole „Dzidka” Puszkarza i asysta przy zwycięskiej bramce Matuszewskiego w 86 minucie – o stronie kibicowskiej tego meczu opowiadał nam legendarny Darek “Makaron”.
Potem również u siebie biało-zielonym nie dał rady Zawisza. Był to pamiętny mecz, w którym Zbigniew Boniek trafił z rzutu karnego w słupek.
Na mecie ostatecznie Widzew (który dwa lata później wyeliminował Manchester City) był lepszy o dwa punkty, a drużyna Lechii z wielkimi nadziejami przystąpiła do kolejnego sezonu wzmocniona „Bobo” Kaczmarkiem, Mirosławem Tłokińskim, Jerzym Kasalikiem, Jerzym Krawczykiem, Grzegorzem Dziadkiem i Henrykiem Kliszewiczem. Cel był prosty – awans. Już na pierwszy mecz, z Polonią Warszawa przyszło 25 tysięcy widzów. Na półmetku Lechia jedynie gorszą różnicą bramek ustępowała Arce, a byłoby jeszcze lepiej gdyby nie feralny mecz z Motorem u siebie.
Ten mecz na naszych łamach tak wspominał „Bobo”:
– Był taki mecz z Motorem Lublin – kuriozum jak dla mnie. Pojechaliśmy do Sobieszewa na zgrupowanie przedmeczowe. Była odwilż. Zrobiliśmy trening na innym boisku, a na innym przyszło nam grać. Motor przyjechał, spali w hotelu na Traugutta, zrobili sobie wieczorem rozruch, gdyż przyjechali z Lublina późno. Zobaczyli jakie jest boisko, zrobiła się skała, zrobił się lód, był taki gospodarz Apanasiewicz, buty naprawiał, taki kowal, ślusarz i szewc w jednym. Pożyczyli od niego imadło, brzeszczoty i ponacinali sobie buty. Ten mecz prowadził sędzia międzynarodowy z Łodzi Andrzej Ogorzewski, mój sąsiad, cztery domy dalej się wychowywaliśmy przy ulicy Lutomierskiej. Wyszliśmy na ten mecz, u nich grał Janusz Przybyła, szybki gość z lewą nogą, później był w Lechii, ale nie został zatwierdzony, chodziło o jakieś sprawy organizacyjne. Stało się jak stało przegraliśmy 0:3 u siebie.
Ale nasze nieszczęścia zaczęły się od wcześniejszego meczu z Arką. Ja ograłem Kędzię, wrzuciłem piłkę z rotacją do Kasalika. „Kasal” wyszedł i głową uderzył przepięknie. Później Tandecki strzelił nam bramkę, Krzysiu Słabik chyba uciął sobie lekką drzemkę w tym momencie, ale nie należy go obwiniać. W tym meczu gdybyśmy wygrali to Arka by się chyba już nie podniosła, mielibyśmy pięć punktów przewagi przy dwóch oczkach za wygraną.
Ale tego meczu niefortunnie przegranego z Motorem, nie zapomnę go. Przyszło mnóstwo ludzi, mimo że mróz był dosyć poważny, niektórzy z naszych zawodników jak np. Zdzichu, wyszli w lankach i ci z Motoru objeżdżali nasza obronę, nie było przyczepności z naszej strony zupełnie. Później był jeszcze mecz z Zawiszą, na wyjeździe padł remis. Nazajutrz przychodzi Łazarek na trening, a gospodarz obiektu mówi do niego: „Panie trenerze, pan już tu nie pracuje”.
Ale kibice nie zgadzali się z takim postępowaniem władz klubu. Tak ten okres w „Przerwanej dekadzie” wspominał Waldemar „Tangens” Mroczek.
– Był grudzień 1975 roku. W godzinach przedpołudniowych przybiegł do mnie do pracy zdyszany Wiesiek Modzelewski, z apelem żeby być przed klubem o 16:00 bo wyrzucają Łazarka.
Demonstracja przed budynkiem była głośna, ale spokojna. Nie na tyle, żeby nie wzywać milicji, ale… Na czele delegacji kibiców stanął dyrektor Centralnego Muzeum Morskiego, były piłkarz Wisły, Przemysław Smolarek. Konsternacja, motyw o chuligańskim charakterze demonstracji definitywnie upadł, a więc i projekty jej rozgonienia legły w gruzach. “Wojciech Łazarek przyjacielem Lechii jest”, “Nie chcemy Polakowa”, “w tym maczały ręce śledzie, Wojtek z Lechii nie odjedzie” rozlegało się non stop. Były wprawdzie projekty wybijania szyb, przewracania samochodów etc, ale Smolarek nas przekonał, że nie krzyk jest siłą, lecz cisza. Wandali nikt się nie boi, policja zrobi z nimi porządek, co innego gdy demonstranci idą w ciszy i powadze.
Udaliśmy się na naradę do kawiarni na Starym Mieście, potem odwiedziliśmy Łazarka w mieszkaniu na Przymorzu. Powiedział nam, żeby na razie nic nie robić, bo decyzja jest już nieodwołalna a możemy jedynie zaszkodzić sobie. Zgodził się na pożegnalne spotkanie z Klubem Kibica, które odbyło się bodajże w kawiarni “Watra” przy Ogarnej, był na nim między innymi red. Krzysztof Wągrodzki ze “Sportowca”, który napisał kilka dni później piękny artykuł na ten temat.
Na ligowej mecie od Lechii pod wodzą Grzegorza Polakowa o trzy punkty lepsza okazała się Arka…
Łazarek wrócił do Lechii prawie 10 lat później, w I lidze, jako Trener Roku wg tygodnika „Piłka Nożna”. Choć był już markowym trenerem (dwa Mistrzostwa Polski z Lechem i sukcesy w innych klubach, zresztą rok później został trenerem reprezentacji) nie odzyskał zaufania kibiców, jakim obdarzyli go w połowie lat 70.
Dariusz Raczyński, zdobywca Pucharu Polski trafnie oddaje tamtą atmosferę:
– Gdy przyszedł „Łazar” każdy chciał uciekać z klubu, czuliśmy się niemile widziani. Można było wycisnąć więcej, ale potrzebne były konkretne transfery, a nie jakiś Krajewski. Byliśmy młodzi i na pewno można by z nas więcej wycisnąć. A Łazarek jak przyszedł mówił, że 3-4 nas zostanie, a reszta się nie nadaje. Na co mieliśmy czekać? Siedzieć na ławce?
Zaczął ściągać swoich z Poznania, syna swojego, a tylko Jacek Bąk umiał grać w piłkę. Później jeszcze Mirek Pękala.
Ówczesny kierownik drużyny, Roman Józefowicz opowiada:
– Raz kiedyś, Łazarek kazał mi znaleźć Pękalę. Akurat mieliśmy grać mecz w Chorzowie, a Mirek nie stawił się na zbiórce. Drużyna odleciała więc samolotem bez niego. Zwiedziłem dokładnie pięćdziesiąt trzy lokale, znalazłem go w pięćdziesiątym czwartym, w takiej najgorszej spelunie, naprzeciwko jego mieszkania”.
Duet spóźnialskich dołączył do drużyny w Chorzowie, gdy ta wyszła już na rozgrzewkę. Józefowicz kontynuuję historię: „Wrzuciłem Mirka pod prysznic, ale nie doszedł do siebie przed pierwszym gwizdkiem arbitra. Wszedł dopiero w trakcie meczu, za Małka. Oczywiście był najlepszy na boisku. To wtedy „Łazar” powiedział, że woli pijanego Pękalę od trzech trzeźwych Tarasiewiczów.
Były też weselsze momenty, o których opowiada Marek Kowalczyk:
– Pojechaliśmy na Puchar Lata do Pragi, ktoś miał urodziny pewnie ja (he he) i niektórzy byli w kiepskim stanie. Na granicy celnicy chcieli odczepić wagon, bo trochę ich zdenerwowaliśmy, gdy pytali o dewizy zaczęliśmy się wygłupiać, że ten ma milion dolarów, a ten dwa miliony, i wtedy urzędnicy stali się nieco agresywni. Trener Łazarek musiał iść załagodzić sytuację.
Po zakończeniu rundy trener Łazarek wszem i wobec ogłaszał (m.in. w PN z 5 listopada 1985 r. gdzie dosyć mocno skrzyczał dziennikarza) że zostaje po czym pod osłoną nocy wyjechał do szwedzkiego Trelleborga.
Czemu naprawdę odszedł Łazarek? Zaczęła się posucha finansowa, bo ludzie związani z mafią samochodową – Edwin czy Nikoś zaczęli mieć wtedy kłopoty i musieli się ulotnić jak kamfora.
Potem Wojciech Łazarek wielokrotnie wracał na Traugutta, między innymi kadra którą prowadził rozegrała tu w 1987 roku niesławny, bezbramkowy mecz Polska-Cypr.
Na podstawie życiorysu Łazarka (prowadził m.in. reprezentację…Sudanu) można by napisać wieloodcinkową powieść i nakręcić topowy serial. Wojciech Łazarek zmarł 13 grudnia 2023 r.