Druga część wywiadu rzeki z byłym trenerem Lechii Gdańsk Tomaszem Kafarskim.
Aby przyciągnąć kibiców na nowy stadion, trzeba ściągnąć gwiazdy. Toczyły się wtedy rozmowy, aby sprowadzić takowe do Gdańska?
– Dla mnie dalej zastanawiające jest to, że trzy kolejki przed końcem sezonu na meczu z Lechem Poznań, jedną z lepszych drużyn w Polsce, na przedostatni w historii mecz na Traugutta, przyszło około 6 tysięcy widzów. Lechia była wtedy na 3. miejscu w tabeli. Wtedy okazało się, że sama jakość i skuteczność gry to nie jest jedyna rzecz, która doprowadza do tego, że przychodzą kibice.
Patrząc pod kątem dużych zmian, które miały miejsce rok wcześniej doszliśmy do wniosku, że ta drużyna potrzebuje stabilizacji. Staraliśmy się skoncentrować na sprowadzeniu napastnika, który będzie bramkostrzelny. Błędem było zrezygnowanie z Bediego Buvala, który miał problem w szatni wynikający ze swojego charakteru. I wolałem zrezygnować z piłkarza, który miał potencjał i którego do końca nie pokazywał, a chciałem piłkarza, który będzie lepiej współpracował z szatnią. Mało rzeczy się wtedy udało.
Wydawało, że w pewnym momencie, że uda się wszystko postawić na nogi, ale potem zdarzenia jednego tygodnia praktycznie zburzyły całą moją 2,5-letnią pracę jak domek z kart. To był tydzień, kiedy straciliśmy trzy bramki w trzech meczach przegrywając z Koroną, Limanovią i Podbeskidziem.
Zwycięstwo w Lubinie mogło być momentem zwrotnym. Podchodząc do kibiców po meczu i słysząc co sądzą o mnie, wiedziałem, że nie będzie różowo.
Potem był mecz, z Lechem który został uznany przez Canal+ i wszystkich kibiców w Polsce za mecz kolejki pod względem jakości gry, mimo że zakończył się 0:0. Ale to wszystko zostało przyćmione przez wywieszenie wielkiej flagi wymierzonej we mnie. To był początek końca, a list, który dostałem drogą mailową od stowarzyszenia kibiców już praktycznie mnie pogrzebał, bo zarząd klubu wolał poświęcić Kafarskiego niż pójść drogą jaką sobie założyliśmy wcześniej.
Miał pan mocno poparcie w osobie Andrzej Kuchara…
– Nie tylko Andrzeja Kuchara, ale także do pewnego momentu od Maćka Turnowieckiego i Błażeja Jenka. Tamten czas, ta końcówka była dla mnie najgorszym momentem pracy w Lechii.
Zabrakło jednej rzeczy by powiedzieć, jak było naprawdę. Że ten sezon nie będzie tym sezonem, w którym Lechia będzie zespołem przygotowanym do grania na tej arenie, że będzie sezonem przejściowym. Przejęcie stadionu było kolosalnym wydatkiem i czasochłonną robotą dla wszystkich. To, że Lechia do końca walczyła o utrzymanie to nie było do końca winą trenera, który prowadził ją do końca października.
Pewnie nie mieliśmy szczęścia albo nie byliśmy dobrze przygotowani do tego okienka transferowego, które zbiegło się z przejściem na Letnicę. Kibice oczekiwali postępu. Nie wiem czy moje zwolnienie było jedyną rzeczą, którą można było wtedy zrobić. Życie pokazało co innego. Niech osądzą to kibice, albo ludzie, którzy mnie zwolnili, bo uważam, że ja bym sobie z drużyną poradził przy wsparciu zarządu. Jednak bez wsparcia kibiców, byłoby trudno.
W tamtym czasie pojawiło się nazwisko Darko Bodula, jako potencjalnego wzmocnienia zespołu.
– To byłby ten napastnik, który strzelałby bramki, człowiek, którego chcieliśmy. Zbieg okoliczności, jakaś inna oferta, ucieczka, mieliśmy na to wpływ, ale nie do końca. Musieliśmy sezon zacząć dwoma meczami na wyjeździe. Wiele rzeczy się nie spięło, ale gdyby wynik sportowy był lepszy, ja utrzymałbym pozycję w klubie. Mi najbardziej szkoda, że po tylu dobrych meczach i tylu dniach spędzonych w pracy dla Lechii, jest zbyt mała liczba kibiców, którzy pamiętają dobre czasy, a dalej jest taka złość na decyzje personalne, które podejmowałem. Kibice powinni zdawać sobie sprawę, że każdy mecz to jest podejmowanie trudnej decyzji jak posadzenie Buzały na ławce przed meczem z Legią.
Wiadomo, że jak trener odchodzi, bo go wyrzucają z klubu to zostaje niedosyt. Może to ja powinienem odejść parę miesięcy wcześniej, po też nieudanym sezonie, bo sam uważam, że powinniśmy zająć miejsce przynajmniej w pierwszej czwórce? Zajęliśmy miejsce w ósemce, zabrakło niewiele. Kibice zapamiętaliby mnie inaczej. Wiem też, że są ludzie, którzy uważają moją pracę za bardzo dobrą.
Prowadził pan Lechię 2,5 roku, to spory okres, jeśli popatrzymy na Ekstraklasę.
– 2,5 roku pracy jako trener w jednym klubie, rozpoczynając pracę jako postać anonimowa to jest rzecz niecodzienna. Dla mnie najważniejsze jest to, że Lechia przeze mnie prowadzona była oceniana przez styl, który odróżniał się od innych drużyn. Nasze zwycięstwa i porażki wynikały z naszego sposobu grania, a nie ze stylu, który polegał na przeszkadzaniu rywalowi.
Do Internetu pan zagląda? Zapewne wie pan jaki pseudonim nadali panu kibice…
– Wiem, bo na koniec sezonu podczas ostatniego meczu wygranego z Jagiellonią kibice wywiesili transparent “Mourinho z Kaszub” i nie wydaje mi się, żeby to było docenienie mojej pracy, tylko taka “szyderka” (śmiech). Na Czesia Michniewicz też mówią “Mourinho”. Bardzo chciałbym, by kibice z Gdańska pamiętali, że trenerem ich drużyny był człowiek stąd, człowiek, który nauczył się tutaj grać w piłkę, nauczył się trenerki i dla klubu zrobił wszystko co potrafi, wszystko to co mógł.
Wzór piłkarza do naśladowania podczas pana pracy w Lechii?
– Przepraszam tych których nie wymienię, ale Paweł Nowak i Łukasz Surma to byli piłkarze z którymi się bardzo łatwo dogadywałem. Mnie ujęło we współpracy z nimi to jak wiele potrafili, jakie mieli doświadczenie, ale też potrafili słuchać trenera, który wymyślał czasem rzeczy, które na początku były jak w filmie SF, a potem okazywało się, że można grać inaczej niż pozostali.
Przez pewien czas brat Łukasza Surmy Filip był pana asystentem, skąd taki pomysł?
– Podczas najlepszego okresu naszej pracy, zauważyłem, że przeciwnicy starają się nas lepiej przeczytać, wymyśliłem, że Filip jako człowiek, który zna się na analizie gry przeciwnika, wykona taką analizę, na podstawie mojego zespołu. Jakie są nasze mocne i słabe strony. Przedstawił to bardzo dobrze, było to mniej więcej współmierne, z tym co ja widziałem. Zacząłem przez to inaczej układać trening, naszą grę. Progres w tych elementach gry był duży, zaprosiłem Filipa do stałej współpracy. Nie trwała ona długo, bo to było akurat w tym sezonie, kiedy Lechia nie grała dobrze.
Udało się ściągnąć do Lechii piłkarza, którego był pan pewny na 200%, że zrobi różnicę?
– Gdy się dowiedziałem, że można wyciągnąć z Cracovii Pawła Nowaka, bardzo dużo zdrowia kosztowało mnie przekonanie Andrzeja Kuchara, by zmienić filozofię w oparciu o budowie zespołu na młodych piłkarzach, tylko też na trochę starszym zawodniku.
Ja cieszę się, że każdy z piłkarzy który przyszedł czuł się u nas dobrze, atmosfera w szatni była budowana pod kątem ciężkiej pracy, ale też pod kątem przyjemności przychodzenia do tej pracy, to było najistotniejsze.
Młodzież podczas pana kadencji zbyt mocno nie zaistniała. Była na tyle słaba, że nie można jej było dać więcej szans?
– Zaczynałem pracę w Lechii od rocznika 1988. Zawodnicy tacy jak Pietrowski, Hirsz, Loda, Kawa to byli piłkarze, którzy wchodzili do I drużyny za trenerów, gdy ja byłem asystentem.
Gdy zaczynałem pracę w roli I trenera został tylko Robert Hirsz. Ale widząc, jak nie robi postępów wymieniłem go na Marcina Pietrowskiego, który dał się namówić, gdyż wtedy nie za bardzo wierzył w to, że może jeszcze grać w piłkę, do gry w Młodej Ekstraklasie. Te występy wywindowały do gry w I zespole. I w tym zespole, grał praktycznie w każdym kluczowym spotkaniu.
Nie grało u mnie wielu wychowanków, ale to miało związek ze strategią właściciela klubu, który chciał grać o coś.
Dał pan za to pograć dwóm 18-latkom sprowadzonym do klubu: Rafałowi Janickiemu i Wojtkowi Pawłowskiemu?
– Byli młodzi, ale wprowadzałem ich widząc bardzo duży potencjał. Szuprytowski zagrał z Jagiellonią, a Traore siedział na ławce. Taki miałem wówczas wybór. Traore, zagrał w następnym meczu, miał asystę, potem strzelałem dużo bramek. Szuprytowski był cały czas w kręgu zainteresowań. Nie było mu łatwo, bo byli Lukjanovs, Wiśniewski. Rezygnowałem z piłkarzy typu Rogalski, Kaczmarek, by Szuprytowski czy Zejglic mieli szanse gry. Czegoś tym zawodnikom zabrakło albo po prostu nie dostali tylu szans ode mnie, aby swój potencjał jeszcze bardziej wydobyć.
Jak wyglądała sytuacja, kiedy musiał pan żegnać piłkarzy, którzy stanowili w pewnym okresie o sile tego zespołu: Pęczak, Rogalski, Mysona, Piątek, Cvirik, M. Bąk…
– Drużyna utrzymuje się w Ekstraklasie po meczu z Piastem, a trener Kafarski dostaje możliwość budowania drużyny pod kątem zrobienia progresu. Mam do wyboru podpisanie kontraktu, z piłkarzem który jest ulubieńcem publiczności, który dla drużyny zrobił bardzo dużo, ale akurat nie w ostatnim sezonie. Zagrał 5-6 meczów w pierwszej jedenastce, w kluczowym momencie, kiedy potrzebuję jego wsparcia zgłasza uraz. Nie mogę na tym piłkarzu oprzeć drużyny na nowy sezon.
Z tych zawodników zrezygnowaliśmy tłumacząc im, zasadność podjęcia naszej decyzji, po to, aby uruchomić miejsca dla nowym piłkarzy. Sezon rozpoczyna się od zwycięstw z Arką, Cracovią, Polonią i nagle jesteśmy zespołem, który prezentuje zupełnie inny poziom. Zgadzam się z tym, że szkoda takich piłkarzy jak Pęczak, Miklosik, Cetnarowicz.
Odejścia Karola Piątka i Mateusza Bąka bardziej wynikały z ich decyzji, niż z moich. Mateusz Bąk mógł zostać w klubie, dla niego było jednak za ciasno, chciał posmakować czegoś innego. Po powrocie sytuacja w klubie się zmieniła, o tyle, że byli już inni bramkarze. Mateusz to wiedział również przed wyjazdem. Różne rzeczy może Mateusz teraz mówić, ale gdyby nie chciał odejść to by nie odszedł. Karol Piątek otrzymał możliwość przedłużenia kontraktu, nie zgodził się na nią.
Najcięższe etapy pracy w klubie to na pewno było odejście i transparent kibiców, ale patrząc pod kątem czysto moralnym i ludzkim to te rozstania nie były łatwe. Bardzo szanuję Karola, Mateusza, Pawła Pęczaka. Dzisiaj, gdy się widzimy, normalnie rozmawiamy. Pewnie dalej uważają, że mogli w tym zespole grać. Ja też może powinienem być trenerem Lechii do dzisiaj.
Wtedy te trudne decyzje podejmowałem, ale drużyna z okienka na okienko była mocniejsza. Miała inną jakość i była oparta na zawodnikach, którzy z czasem też stali się idolami publiczności.
Tyle tych zmian było w Lechii, a jedna osoba jest cały czas. Piotrek Wiśniewski, który ostatni mecz w Kaszubii zagrał pod pana wodzą na Traugutta. Czego zabrakło, by mógł zagrać w reprezentacji Polski?
– Być może zabrakło czegoś co doprowadziłoby do innego spojrzenia na siebie i wiary, to znaczy zabrakło zmiany klubu. Lechia pod moją wodzą była zespołem, który miał poważanie w lidze, była zespołem, który fajnie gra w piłkę. Piotrek Wiśniewski w większości meczów był wiodącą postacią, ale w jakimś procencie, był tylko zmiennikiem.
Piotr jednak może być dumny z tego co zrobił w swojej karierze wykorzystując swój potencjał wg mnie na maksa. Poprzez kontuzje i swoją “wiśniowatość” parę rzeczy stracił. Ale proszę spojrzeć, ile ta Lechia się zmieniła, a on dalej tu jest i jak trener mu zaufa to on będzie grał na podobnym poziomie. To jest chłopak o sporym potencjale i cieszę, że ja byłem jednym z trenerów, którzy bardzo mocno walczyli i często jeździli do Starogardu, aby przekonać do gry w Kaszubii. Możliwość pracy z nim była dla mnie czymś bardzo fajnym. Piotrek powinien być na takim moim podium wśród Pawła i Łukasza. To jest chłopak, z którym pracowałem najdłużej.
Namawiał go pan na przejście do Lechii z Kaszubii?
– Pamiętam nawet w którym miejscu się spotkaliśmy w Kościerzynie. Na Rynku w „Ratuszowej” spotkaliśmy się przy herbacie, kiedy mi powiedział, że dostał ofertę z Lechii. Chciałem go mieć u siebie, ale też widziałem zasadność przejścia do Lechii, o której można było z zamkniętymi oczami przypuszczać, że będzie grała wyżej niż Kaszubia.
A który z piłkarzy, których pan ściągnął zawiódł najbardziej?
– Moje wyciągnięcie ręki do Kuby Zabłockiego podczas pracy w Grudziądzu, to nie była najlepsza decyzja. Chciałem pomóc piłkarzowi zapominając o tym, że to ja mogę najwięcej stracić.
Ciężko mówić o zmarłym, chciałem Kubie bardzo pomóc, widząc w nim bardzo spory potencjał piłkarski, ale też ludzki. Szkoda, że chłopak się zatracił. Nie uważam jednak tego za swoją porażkę. W Lechii udało mi się z Kubusia wyciągnąć jedną rzecz. Bramki strzelone w tych decydujących momentach, kiedy udało się drużyną utrzymać.
Wracając do Pawła Buzały, to zaczynając pracę I trenera miałem do wyboru jego albo Kubę. Zabłocki, gość, któremu można było tłumaczyć co ma zrobić, a on i tak będzie robił wszystko po swojemu. Paweł by się poświęcił mojemu pomysłowi. W pierwszym meczu postawiłem na Kubę Zabłockiego, ale mecz przegraliśmy. W drugim meczu dalej stawiam na Kubę i strzela bramkę. Potem ma asystę z Jagiellonią, potem strzela kluczową bramkę z Piastem. Widziałem w Kubie większy potencjał, chociaż to Paweł lepiej pracował na treningach.
Kariera Sebastiana Małkowskiego. Wiedział pan, że może tak wystrzelić w górę łącznie z debiutem w reprezentacji u Smudy, a potem spaść mocno w dół?
– Nie rozmawialibyśmy o wielu piłkarzach, gdyby nie pewne decyzje, dla niektórych niewytłumaczalne. Nie rozmawialiśmy dziś o Małkowskim, Pawłowskim, gdyby w pewnym momencie, inni piłkarze nie odeszli.
Odejście i wyjazd Bąka, wiązało się ż tym, że nagle szansę dostał Małkowski, będąc zmiennikiem Kapsy. Paweł do pewnego momentu bronił fenomenalnie, ale przydarzył mu się mecz nie do zaakceptowania w Krakowie, ten przegrany 2:5, więc po trzech dniach broni Małkowski w Pucharze Polski z ŁKS. Przechodzimy po karnych, on robi kolosalny skok.
W pewnym momencie Paweł Kapsa miał kontrakt na stole, ale ten sam menadżer, ten sam problem co z Wołąkiewiczem, Buzałą. W pewnym momencie ja mówię “pass”. Gramy do końca sezonu, jest już Buchalik, Małkowski i Pawłowski. Z tych trzech bramkarzy tworzy się coś fajnego. Zaczyna bronić Małkowski, wchodzi Pawłowski, który jest odkryciem Ekstraklasy. Drużyna przy nim nie traci bramki, tylko traci trenera.
Po Lechii pracował pan w Cracovii, Flocie, Olimpii. Teraz Bytów. W tych klubach jest łatwiej niż w Gdańsku? W innych miastach jest mniejsza presja?
– Wszystkim z danego miejsca się wydaje, że w ich mieście jest największa presja. Wszystkim trenerom tłumaczę, że skoro ja pracuję w Bytowie i Drutex-Bytovia chce osiągnąć jak najlepszy wynik, jestem poddany takiej samej presji jak w innych klubach. To, że nie przychodzi 10 tysięcy ludzi na mecz nie znaczy, że nie ma presji.
Wypadłem z Ekstraklasy, cieszę się, że dalej jest na mnie zapotrzebowanie na poziomie I ligi. Tam też się można spełniać, rozwijać, też można pracować z fantastycznymi piłkarzami, i też można osiągać bardzo dobre wyniki, które zadowalają i sponsorów, kibiców, ale też mnie jako trenera. Uważam, że jestem dużo lepszym trenerem, niż odchodząc z Lechii. Zrobiłem spory postęp pod wieloma aspektami i dziś na piłkę patrzę inaczej.
Nie było mi łatwo tu w Gdańsku ze względu na to, że z jednej strony ceniono mnie, że mam charakter Kaszuby, że mam swoje zdanie, którego potrafię bronić. Z drugiej strony czepiano się mnie, że jak można mieć swoje zdanie, skoro przegrałem mecz. Dalej mam swoje zdanie i potrafię dalej stworzyć z drużyną coś innego. W I lidze tylko Drutex-Bytovia gra inaczej niż wszyscy. Staram się być takim trenerem, który nie jest taki jak wszyscy.
W Bytovii stawiacie sobie cele, aby zaatakować Ekstraklasę?
– Drutex-Bytovia z racji bardzo dobrego i ambitnego sponsora chce znaczyć coś więcej niż tylko środek tabeli. Cieszę się, że udało nam się osiągnąć historyczny sukces w Pucharze Polski. Przynajmniej coś po mnie zostanie. Pozycja w tabeli jest zadowalająca, ale zdajemy sobie sprawę, że możemy być jeszcze wyżej, albo żeby utrzymać tę pozycję, trzeba skutecznie grać do końca sezonu. Na razie koncentrujemy się na najbliższym meczu.
Śledzi pan na pracę następców w Lechii, który zespół najbardziej się panu podobał?
– To jest pytanie z serii “pomidor” (śmiech). Lechia każdego z trenerów grała lepsze i gorsze mecze. Nie powiem, że Lechia zaskoczyła mnie jakąś innowacją, czymś innym niż przeciwnik. Początek trenera Moniza, kiedy to w pierwszych meczach było dużo szczęścia, potem drużyna złapała taki “cug”. Szkoda, że ja nie miałem możliwości takiej pracy przy tej reorganizacji rozgrywek, gdyż byśmy sobie grali siedem spotkań o coś. Tak można było w siedmiu kolejkach finałowych wszystko odbudować.
Dziś Lechia to jest zespół „Galacticos”. Bardziej porównuję swoją Lechię do tej trenera Kaczmarka czy trenera Probierza. Tam byli wówczas podobnej klasy piłkarze. Podobał mi się ten Japończyk Matsui. Widziałem go kilka razy na treningu. Pewnie z Razackiem byliby do połączenia na boisku chociaż każdy z nich jest innym piłkarzem.
Wróci pan kiedyś do Gdańska, do Lechii w roli trenera?
– Odchodząc z Lechii przeczytałem gdzieś, że Jupp Heynckes prowadził trzy razy Bayern i za trzecim razem to był najlepszy okres. Robię wszystko to co powinien robić trener, czyli chcę się kształcić, chcę robić z każdą drużyną postęp, lepsze wyniki. I jeśli w przyszłości, któryś z zarządców w Lechii powie, że to jest dobry kandydat na trenera, to na pewno się nad tym pochylę i nie ukrywam, że bardzo miło by wrócić do Lechii.
W Bytovii ma pan roczny kontrakt. Czeka pan, aż zadzwoni właściciel jakiegoś klubu z Ekstraklasy?
– Rafał Gierszewski, który z ramienia głównego sponsora, zajmuje się klubem jest świadomy tego, że bardzo dobre wyniki naszego klubu będą się łączyły z tym, że być może dostanę propozycję z Ekstraklasy. A nie mając kontraktu dłuższego niż do końca czerwca po prostu mogę odejść. Ryzyko jest po obu stronach, ja koncentruję się wyłącznie na najbliższym meczu.
W Ekstraklasie już byłem i jak odchodziłem powiedziałem takie zdanie, że trenera Kafarskiego jest łatwo zatrudnić, gdyż zna się jego plusy i minusy. Patrząc pod kątem 2,5-letniej pracy można stwierdzić, kto jak prowadzi drużynę, na jakich piłkarzach ją buduje i jaką klub ma filozofię gry. Mnie pod tym kątem można łatwo rozszyfrować.
Rozmawiali MK i MS