Dariusz Wójtowicz jest wychowankiem Lechii Gdańsk. Z Biało-Zielonymi zdobywał Puchar i Super Puchar Polski w 1983 r. Grał także w meczach z Juventusem i awansował z Lechią do Ekstraklasy. Przedstawiamy wam jego historię.
DARIUSZ WÓJTOWICZ: Pierwszy raz na ławce rezerwowych znalazłem się w meczu Pucharu Polski z Widzewem we wrześniu 1982 roku, miałem 17 lat i miesiąc. Na boisku zadebiutowałem dając zmianę w meczu ze Śląskiem . Pamiętam, że naprzeciw siebie miałem Mirka Pękalę, który nie bardzo umiał sobie ze mną poradzić, aż wreszcie zaczął posuwać się do nieczystych zagrań, tu mnie uderzył łokciem, tu kopnął…Pamiętam, że któryś z obrońców Śląska (chyba Paweł Król) krzyczał do swych kolegów z ataku – no skończcie to wreszcie! Nie skończyli, za to my skończyliśmy ich. W seniorach Lechii grałem raczej od święta, więcej w kadrach juniorskich – ta moja przygoda przebiegała równolegle – Lechia i kadra.
Już na wiosnę był ćwierćfinał z Zagłębiem Sosnowiec w Starogardzie, moim zdaniem był to najcięższy mecz w tamtej drodze o puchar. Z całym szacunkiem, ale Zagłębie to nie była firma na miarę Śląska czy Widzewa, dlatego nie mieliśmy wielkiego respektu, ale pamiętam że to Zagłębie właśnie sprawiło nam mnóstwo kłopotów.
Wreszcie półfinał z Ruchem i mój decydujący karny. Nie pamiętam tego dokładnie. Choć mogę przypuszczać, że uderzyłem raczej płasko, w róg. Generalnie karne – mimo niezłego wyszkolenia technicznego – nie były moim ulubionym elementem gry. Ale tamtego dnia trener Jastrzębowski widocznie uznał (nie pytając mnie o zdanie) że starczy mi odporności psychicznej. A przecież dla tak młodego gracza ewentualne niepowodzenie mogło być wręcz punktem zwrotnym w przygodzie z piłką. Myślę, że do karnych trener wyznaczył nas młodych, gdyż starsi czuli ten ciężar, a my nie mieliśmy żadnych kompleksów, część z nas nie zdawała sobie sprawy, jaka to jest odpowiedzialność, że tworzymy historię…
Po zdobyciu Pucharu pojechaliśmy nad Balaton. Czas mijał na regeneracji sił, ale w siatkonogę też graliśmy. Pamiętam, że przegraliśmy mecz na pieniądze ja, Grembocki i Marchel z Waldkiem Omeljaniukiem, który miał taki specyficzny styl grania.
Ponadto jechało się na handel. Możliwość pohandlowania była dodatkową nagrodą za triumfy boiskowe! Zabierało się 10 ręczników. Wczasowicze brali „na pniu”, a my za zarobione w ten sposób forinty kupowaliśmy np. proszek do prania, jakiś fajny ciuch. Węgry to też była komuna, ale w początkach lat 80. XX wieku u nich półki były pełne towarów. U nas – wiadomo…. Zresztą każdy zagraniczny wyjazd – a przecież z reprezentacjami juniorskimi miałem ich sporo – miał „drugie dno”. Dlatego też ucieszyliśmy się z wylosowania Juventusu, była kolejna okazja ruszenia na zachód.
Oczywiście w roku 1983 musieli jechać z nami „smutni panowie” z Urzędu Bezpieczeństwa i specjalny wysłannik Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Gdańsku. To on właśnie próbował zakazać nam uczestnictwa w spotkaniu z papieżem Janem Pawłem II w Castel Gandolfo. Starł się nawet z trenerem Jastrzębowskim, ale niczego nie wskórał. Poszedł więc z nami na tę audiencję, stał przez cały czas jej trwania w kącie i łypał spode łba. Doniósł potem na drużynę, co odbiło się na klubie. Na parę lat zabroniono lechistom wyjazdów na mecze do Bremy, choć kontakty z tym miastem klub utrzymywał od wielu lat. Ale za to każdy z nas dostał od Ojca Świętego różaniec. Ja swój jakiś czas potem dałem siostrzenicy, kiedy szła do pierwszej komunii.
W Turynie przegraliśmy 0:7 , bo potraktowaliśmy ten mecz jak przygodę, a nie rywalizację. U nich było sześciu mistrzów świata, plus Boniek i Platini. Może gdybyśmy zagrali taktyką 1-10-0-0, to skończyłoby się na 0:3. Ale nie chciał tego ani trener, ani my. W Polsce – w II lidze, jako beniaminek – wygrywaliśmy wszystko, więc zdawało się nam, że i w Turynie możemy zagrać nasz radosny futbol. Spróbowaliśmy. Oczywiście pomysł był infantylny, sami się o bramki prosiliśmy. Łatwo traciliśmy piłkę, gubiliśmy ją wręcz pod własnym polem karnym. Z perspektywy czasu jednak nie żałuję tamtego doświadczenia i wyniku.
W rewanżu byliśmy bliscy sprawienia sensacji. Tamte 2:3 doceniono i w klubie. Choć przegraliśmy, wypłacono nam specjalną premię. 10 tysięcy złotych, kupa pieniędzy! Dla mnie jednak ważniejsza znów była piłka i możliwość gry przeciwko wielkim rywalom. Kiedy przypadkowo sfaulowałem Platiniego, przez kolejne minuty nie myślałem o niczym innym, tylko o tym, by przy najbliższej okazji podbiec doń i go przeprosić.
Początkowo Włosi nie chcieli wymieniać się na koszulki, ale fajnie zachował się Boniek, który przyniósł nam je do szatni. Ja dostałem „16”, w której grał Platini, do dziś ten strój już pożółkły leży u mnie. Chciał go ode mnie wziąć Stefan Szczepłek, ale powiedziałem że mu dam pod warunkiem, że zdobędziemy mistrza świata U-17 w Kanadzie w 2007 roku, gdzie asystowałem trenerowi Michałowi Globiszowi.
Ciężko mi oceniać z perspektywy boiska, czy to był nasz najlepszy mecz? Pewne jest, że mocno poniosła nas atmosfera, pamiętam jak wjeżdżaliśmy na stadion od strony Akademii i tam jak się zjeżdża jest taki przesmyk, gdzie dwie godziny przed meczem na trybunach siedziało 40 tysięcy ludzi, to musiało robić wrażenie, ludzie siedzący na drzewach, nieprawdopodobny kocioł. Ale wcale nas to nie stremowało, a wprost przeciwnie – poniosło. Właściwie ten kocioł sprawił, że zapomnieliśmy z kim gramy, byliśmy dumni, że tyle ludzi przyszło nas oglądać. Gdy wyszliśmy na rozgrzewkę to czuliśmy, że nie mamy jednej pary płuc, a cztery.
W drugiej lidze trudniejsze były mecze wyjazdowe – pamiętam mecz w Elblągu, gdy jechaliśmy w szpalerze ludzi, tysięcy ludzi z Gdańska. U siebie nam się łatwo grało, czuliśmy wsparcie kibiców, czuliśmy naszą moc. Mieliśmy Jurka z przodu, któremu dogrywał Rysiek Polak. Z tyłu Tadziu Fajfer dawał nam pewność. Pamiętam, że była bardzo dobra atmosfera. Nie pamiętam, żeby ktoś był niemiły dlatego, że nie grał. Każdy znał swe miejsce w zespole. Nie było podziału na starych i młodych. Było wzajemne zaufanie.
Transfery które klub zrobił w 1 lidze to już nie była ta jakość. Poprzeczka dla niektórych okazała się za wysoka. My byliśmy za młodzi, żeby podnieść ciężar. Zabrakło nieco umiejętności.
Początek 1 ligi – remis z Górnikiem Wałbrzych – niedosyt, mecz mogliśmy wygrać (był remis 1:1) i to nam podcięło skrzydła. A ta drużyna debiutantów potrzebowała wygranej na otwarcie.
Zmiana trenera Jastrzębowskiego, po przegranej 0:4 z Wisłą w Krakowie – uważam, ze nastąpiła za szybko. Należało mu dać szansę co najmniej do końca roku. Michał Globisz jest moim pierwszym trenerem, ale co wówczas miał zrobić zastępując „Jastrzębia”? Żaden trener nie zdziała cudów dostając zespół w ciągu rundy.
Parę dobrych meczów za krótkiej kadencji Globisza zagraliśmy – w jednym z nich strzeliłem bramkę w sensacyjnie wygranym meczu z Górnikiem Zabrze 2:1 u siebie. Pamiętam, że to była ta bramka koło Akademii i zdobyłem ją po podaniu Olka Cybulskiego.
Potem przyszedł trener Wojciech Łazarek, który jest sympatycznym, rubasznym gościem, ale ten jego zaciąg do Lechii kompletnie się nie sprawdził. Porobiły się grupki, nie każdy miał Lechię w sercu, tak powiem delikatnie. Poza tym nie jest tajemnicą jak część piłkarzy jak Bąk czy Pękala i paru innych nie prowadzili się w sposób sportowy. My nie byliśmy aniołkami, ale w pierwszej lidze już było widać, kto się źle prowadził ten później słabo grał. Poza tym w piłce tak już bywa, że miejscowi są traktowani gorzej, przyszli ludzie z zewnątrz, podostawali dobre pieniądze, mieszkania, a niekoniecznie lepiej od nas grali. Niektórych z nas odsunięto na boczny tor („Jadzia”) czy sprzedano („Kruchy”). Już nie mówię o sobie, moja kariera wtedy przyhamowała.
Po nim nastał trener Marian Geszke, który nie widział mnie w składzie. Wróciłem z kadry młodzieżowej z wyjazdu do Tajlandii i chciałem dostać zwrot pieniędzy za buty, które kupiłem za swoje. Trener Geszke nie wyraził zgody, mówiąc w swoim stylu: „nie, nie ja już miałem takiego jednego Terleckiego, który sobie samochód kupił w ten sposób, ty żadnych butów nie dostaniesz, nie jest powiedziane że ty musisz w Lechii grać…”.
Z dzisiejszej perspektywy wszystko stało na głowie, gdyż to trener decydował kto ile zarabia, czy ma dostać mieszkanie itd.
Dlatego zacząłem się skłaniać do przejścia do Wisły Kraków. Mój trener z młodzieżówki, śp. Edward Zientara, mówił, że jak będę miał jakiekolwiek problemy to mam dać znać, a on pomoże w przejściu do Wisły właśnie. Klubu wówczas drugoligowego, ale jednak mającego określoną markę, działacze mieli tam o wiele mniejsze problemy z wywiązywaniem się z obietnic, poza tym przy okazji załatwili odbycie służby wojskowej. Miałem już rodzinę, chciałem ułożyć życie, byłem z Lechią dogadany na warunki bytowe, mieszkaniowe, które potem Geszke zostały zmienione.
Kadra młodzieżowa – były różne ciekawe i egzotyczne wyjazdy. Tak jak ten do Korei Płn. gdzie zdziwiło mnie, że autobusach kobiety ustępują miejsca mężczyznom. Gdy w hotelu złapałem w radio jakąś zachodnią stację, wpadł jakiś funkcjonariusz, który po rosyjsku wytłumaczył mi, że tego „nie nada słuszać”. Poza tym znaczek z Kim Ir Senem w klapie marynarki mógł nosić tylko ktoś, kto na to zasłużył. Oczywiście odwiedziliśmy jego miejsce urodzenia, ale samego wodza nie widzieliśmy.
Podział pracy między trenerami. Józia Gładysza raczej pamiętam od strony treningów wytrzymałościowych, moim zdaniem to „Jastrząb” tym kierował. Ich charaktery były różne, Jurek był bardziej komunikatywny, bardziej tworzył atmosferę, chyba bardziej nadawał się na pierwszego, Józio był mniej gadatliwy, ale swoją robotę robił.
Wracając do starych dziejów – pierwszy raz przyszedłem na trening z kolegami z Oruni. Pierwsze moje spotkanie z Jackiem Grembockim (śmiech)… On od razu ostro mnie zaatakował rozbijając nos – chyba poczuł że ktoś mu może zagrozić i chciał mi pokazać miejsce w szeregu.
Kolejny kadr z dawnych czasów – miałem 11 lat, to był koniec listopada 1976 roku. Ostatni trening drużyny trampkarzy, już na hali. Przyszedłem w większej grupie – bodaj 5-6 osób Trener Globisz pooglądał, co potrafimy. A potem dał mi kartkę – mam ją do dziś! – z datą pierwszych poświątecznych zajęć. Zresztą mam taki, może nie pamiętnik, a trzy zeszyty w którym wynotowane są wszystkie moje mecze. Zaczyna się od trampkarzy, a Juventus gdzieś tam później też jest. Z Jackiem Grembockim trzymam się najbliżej z tamtych czasów, gdy ja poszedłem do Krakowa, on grał w Zabrzu, często się spotykaliśmy. Tak zostało do dziś.
Z pamiętnika Dariusza Wójtowicza