Marek Janowski (ur. 12 lipca 1956 ) – magazynier w Lechii Gdańsk, w przeszłości także kierowca klubowego autobusu. Przez ponad 36 lat związany z gdańską Lechią.
Marek Janowski trafił do Lechii Gdańsk na stanowisko kierowcy klubowego autobusu w 1986 roku. Na początku woził rugbistów i drużyny młodzieżowe, potem awansował na kierowcę autokaru pierwszego zespołu. Następnie został magazynierem, w międzyczasie był nawet kucharzem. Przyszedł do Lechii mając 30 lat i tak się z nią zżył, że mówił, że zostanie przy Traugutta do emerytury. Słowa dotrzymał – 28 listopada 2022 r., po 36 latach w Lechii pan Marek Janowski przeszedł na zasłużoną emeryturę. Co nie znaczy, że opuszcza najpopularniejszy klub regionu. Wciąż będzie obecny na treningach i meczach, będzie dbał o seniorów i juniorów traktując ich wszystkich jak swoje dzieci.
Na początek jedno zastrzeżenie – pan Marek jest w Biało-Zielonym środowisku znany jako „Kotlet”, ale każdy kto kiedykolwiek choć przez minutę był i trenował na terenie naszej świątyni przy ul. Traugutta 29 przenigdy tak do niego nie powie. Szacunek obowiązuje.
Mówił nam o tym Sebastian Mila: – Od kiedy przyszedłem do Lechii pod koniec XX wieku zawsze było per „Panie Marku”, gdy wróciłem w 2015 r. ciągle się do niego tak zwracałem, a przecież miałem już ponad 30 lat. Kiedyś mieliśmy Wigilię klubową, usiedliśmy i Pan Marek mówi: no dobra nie ma co mówić per Pan, wypijemy i będziemy na TY. Zgodziłem się, Wigilia – wszyscy byli w dobrych nastrojach więc wszyscy zgodni. Potem święta i powrót do szatni po nowym roku, wchodzę i nie mogłem się przełamać. Pan Marek zostanie Panem Markiem już do końca. Nie jestem w stanie mówić na niego inaczej! Byłem na jego 30-leciu pracy w klubie, nikt nie mógł uwierzyć, że on jest tutaj już tyle lat. Jak chłopakom z drużyny opowiadałem, że on był jak ja zaczynałem gdy miałem 15 lat, nikt nie był w stanie w to uwierzyć. Nikt kto się otarł o szatnię przy Traugutta przy nim nigdy nie powie „Kotlet”.
Pan Marek nie udziela zbyt wielu wywiadów, w jednym z nielicznych dla portalu „weszło” mówił: – Żeby było jasne – nie każdy może się tak do mnie zwracać. Ile razy z trybun słyszę, jak ktoś się drze „Kotlet”? Nie pozwalam sobie na to. Tak mogą się do mnie zwracać tylko przyjaciele i dobrzy znajomi.
I wszystko jasne, Sebastian Mila mówił prawdę. Skąd się zatem u pana Marka wzięła ta gastronomiczna ksywa? W wywiadzie dla „Gazety Wyborczej Trójmiasto” Pan Marek mówił: – Jesteśmy kiedyś na obozie w Ustroniu w górach, siedzieliśmy przy stole, a trener Maniek Geszke mówi: może ktoś kotleta weźmie, bo już nie mogę? Byłem pierwszy, kotlet był na moim talerzu. A Maniek rzucił: panie Kotlecik, ależ pan szybki. I tak już zostało.
Klubowym magazynierem pan Marek został na prośbę śp. kierownika drużyny Marka Bąka. W magazynie zawsze panował porządek. Koszulki, dresy, ochraniacze, piłki – wszystko podpisane i równiutko poukładane na półkach.
Z czasem zaczęło być głośno o zdolnościach kulinarnych pana Marka. A wszystko zaczęło się od kiszenia ogórków.
– Kolega wręcz zasypał mnie ogórkami. Byłem zły, bo na co mi tyle ogórków? Ale on zobaczył w kącie wiadro i mówi: weź i zakiś. I już niedługo potem pół drużyny zajadało się ogórkami. Potem pracownicy klubu zaczęli wpadać niby przypadkowo: panie Mareczku, są jeszcze ogóreczki? O, widzę, że są, to się poczęstuję… Poszła taka fama, że pytał o nie nawet mój kolega z Ameryki. A jak ktoś przyszedł na stadion, to najpierw wpadał na małosolnego, a dopiero potem szedł załatwiać swoje sprawy – wspominał Janowski we wspomnianym wywiadzie dla „Wyborczej”.
Ogórki były jednak tylko przystawką. W starych pomieszczeniach były różne zakamarki. W jednym z nich stanął palnik gazowy i tak powstała słynna “kuchnia pełna niespodzianek”. – Często słyszałem: panie Marku, ma pan tutaj pieniążki, kup pan co trzeba. No to szedłem do sklepu, kupowałem mięsko, peklowałem i wrzucałem na patelnię. Obiad dla drużyny był gotowy. Kotleciki mielone, kurczaczek, boczek z cebulką – nie ma problemu. Wielu piłkarzy i trenerów się u mnie stołowało.
Gdy w 2008 r. do Gdańska wróciła Ekstraklasa, pomieszczenia za trybuną zostały wyremontowane, “kuchnia pełna niespodzianek” została zamknięta. W magazynie zawsze jest mnóstwo roboty. Zwłaszcza, że niektórzy piłkarze nie wiedzą, co to porządek.
– Najgorszy był Marek Zieńczuk. O Jezuniu, ten to był dopiero bałaganiarz. Jak się jego szafkę otworzyło, to szło się załamać. Czego tam nie było. Nagle wypadało z niej z dziesięć używanych ręczników – mówił pan Marek.
W pracy zetknął się z wieloma trenerami, setkami piłkarzy. Różnymi charakterami na boisku i w życiu codziennym. No i z nietypowymi zachowaniami.
– Tomek Dawidowski brał krzesło pod prysznic, puszczał ciepłą wodę i siedział na nim przez godzinę. To była jego… odnowa biologiczna, bo saunę mamy dopiero od niedawna – wspominał Janowski w 2009 r.
Raz Janowski padł też ofiarą makabrycznego żartu. Wokół stadionu codziennie kręciło się kilka bezdomnych, małych kotów. Kiedy nagle znikły, w obieg został puszczona plotka, że odpowiada za to pan Marek.
– Kotki przygarnęli rodzice chłopców, którzy trenowali na Lechii. Ale Robert Sierpiński (były obrońca Lechii) wmawiał wszystkim, że je ugotowałem i zjadłem. Na jeden z meczów przyszedł mój kolega z córką, a Robert, który wiedział, że wybieram się do nich na przyjęcie, zapytał ją: Masz kota? Nie? To dobrze, bo Pan Marek by ci go zjadł. Dziewczynka była przerażona i potem, podczas imprezy, co rusz się mnie pytała, czy to prawda, że zjadam koty. Zresztą pytają o to do dziś.
U pana Marka w „kanciapie” przez lata wisiał ogromny plakat Realu Madryt z 1995 r. Do magazynu trafił razem ze strojami firmy Kelme, która ubierała wtedy drużynę Królewskich i Lechię/Olimpię. Jeden z piłkarzy wypisz, wymaluj przypominał Marcina Mięciela.
– Razem z panem Markiem potrafiliśmy bez mrugnięcia okiem wkręcać ludzi, że to rzeczywiście “Miętowy”. Tak skutecznie, że po kwadransie większość wierzyła, że Mięciel grał w Realu – mówił były piłkarz i trener Lechii Krzysztof Brede.
Życie Janowskiego toczy się wokół Lechii. Własnej rodziny nie założył. – Jestem sam. Trochę przez Lechię, bo przestałem dbać o swoją sympatię. Ale nie jest źle, choć sąsiedzi mówią, że powinienem sobie kanapę wstawić do magazynu, bo w domu tak rzadko bywam, że nie jest mi potrzebna. Mówią, że nie mam życia prywatnego. Może i mają rację, ale na Lechii mam zawsze tyle do zrobienia. Ile mam tutaj problemów, także osobistych do rozwiązania – zamyśla się pan Marek.
Przez lata pan Marek mocno kibicował Lechii i przeżywał jej porażki. – Nieraz człowiek po meczach jest tak zdenerwowany, że nie wie, czy erki nie wzywać. Takiemu “Pękiemu” [Paweł Pęczak] to lepiej nie wchodzić w drogę. Ma taki wzrok, że aż strach. Ale piłkarz ma dobrze, może kopnąć w drzwi, rzucić butem i się rozładować. Mi nie wypada, kumuluję to w sobie i wracam nabuzowany do domu. Ale jak się porządnie wścieknę, to trzyma mnie to czasem nawet kilka lat. Pamiętam mecz z Hutnikiem w Krakowie. Maciek Kamiński uderzył w środek bramki, piłka odbiła się od siatki i wyszła w pole. Ale gol był. Sędzia Wojciech Rudy nie uznał jednak tej bramki.
Po paru latach spotkali się na zgrupowaniu.
Ja ci ręki nie podam – wypaliłem.
On na to: No coś ty, Marek, tyle lat minęło.
Ale ja pamiętam. Taki już jestem.
Wspomina Michał Globisz, były trener Lechii i młodzieżowych reprezentacji Polski. – Kiedyś wysłałem początkującego trampkarza po piłkę do magazynu. Nie wiedział, że “Kotlet” to tylko ksywa pana Marka, więc wszedł i wypalił: Panie Kotlet, proszę o piłkę. No i pan Marek lekko się wk… i skrzyczał mi chłopaka. Ale to sympatyczny człowiek.
Janowski przyznaje, że od czasu do czasu ryknie na młodych: – Czasami trzeba ich pouczyć. Bo potrafią brzydko o człowieku mówić. Ale na pewno młodzież mnie się nie boi! Potwierdza to pracujący z młodzieżą w Lechii Józef Gładysz: – To duży facet o gołębim sercu. Zawsze potrafił znaleźć wspólny język z młodzieżą i był przez nią lubiany.
Krzysztof Brede: – Kiedyś przyszły do mnie dzieci po piłkę, więc wysłałem je do Pana Marka. Miał zły humor, więc powiedział, że nie ma i już. No to poszedłem i zapytałem, czemu okłamuje dzieci, bo przecież przynajmniej ze dwie piłki sam połknął. To była aluzja do jego sporego bebzona. Zna się na kawałach, więc od razy humor mu wrócił i piłka dla dzieci się znalazła.
– Mimo swojej wagi nieźle gram w tenisa. Rywale wychodzą po gierce ze mną zmęczeni i spoceni, a często i przegrani. Nawet Marcin Kaczmarek, który gra dobrze i hasa po korcie jak zajączek – chwalił się Pan Marek.
Przez lata na Lechii spotkał kilka pokoleń piłkarzy i uważa, że niewiele się zmienili. – Różnią się tylko samochodami, jakimi podjeżdżają, i ubraniami. Żartuję że mają chyba mole w szafach i przez to dziury w spodniach. Generalnie piłkarze to wesoła ekipa. Od małego wychowują się w dużym gronie, więcej czasu spędzają ze sobą niż w domach. To także moja rodzina, bez niej nie wyobrażam sobie swojego życia.