Ostatnie dni przed finałem Pucharu Polski Lechia – Jagiellonia to straszna grzałka, prawie cała rodzina wyjechała na majówkę więc zostałem sam z najstarszym synem. Pan K. kończy właśnie gimnazjum, które kończą swój byt, więc uczy się życia raczej na ulicy, rzadko go widuję.
Zostałem sam na sam z myślami – tradycyjnie nie było to nic związane ze sportem czyli: czy Kuciak czy Zlatan w bramce, kto na czujce – Flavio czy Sobiech? Gdyby interesowała nas piłka zostalibyśmy piłkarzami. Myśli krążyły bardziej wokół tematów związanych z transportem (jak dojechać, z kim, kiedy, dlaczego?) oraz logistyką (zacząć od niskich oktanów i skończyć na wyższych czy wice wersa?).
Sposób na ukojenie przedmeczowego stresu był tylko jeden – sopocki, najstarszy w kraju kebab jeszcze nigdy nie zawiódł.
Wreszcie dzień meczu, start o 8 z Sopot, jedziemy po Pana N. rodem z Malborka i jego syna Mikołaja – kibola, który ma 6 lat, urodził się dokładnie 35 lat po mnie. Pewnie dlatego taki zawadiaka, jeszcze nie wsiadł do auta a już śpiewa niecenzuralne piosenki kibicowskie, będą z niego ludzie.
Drogą krajową numer 7 jedzie się super, czas mija szybko, aż do przystanku w McDonaldzie w okolicach Ostródy, gdzie spotykamy najlepszego (z tych co widziałem w akcji) sędziego A klasy Pana A. Wymiana uprzejmości, sędzia dopiero w poniedziałek pisze maturę a już niebawem zadebiutuje w klasie okręgowej i słusznie. Z kolei on dziękuję za książkę „Przegrany” – dzięki temu przestał grać na automatach. Miło. Ponoć już tej pozycji literackiej nigdzie nie ma, ale próbujcie nigdy nie jest za późno by zmądrzeć.
Kolejny przystanek pod Mławą. Dwie knajpy obok siebie w jednej kibicowska klasa robotnicza, w drugiej wygląda mi to na to wycieczkę z Urzędu Miasta Gdańska. Wbrew lokalizacji nie biorę placka cygańskiego, a kotlet chłopski wciąż czuć. Spotykam Pana L. z Aniołków znawcę Lechii ze Lwowa. Świetny gość.
Jedziemy dalej, by z Białołęki zabrać Pana D., kibola Gieksy który lubi popatrzeć na dobry futbolowy spektakl. Na Pradze straszny korek, ale podobno nic w porównaniu z drugim brzegiem, a zwłaszcza dniem roboczym. Robi się już nieco późno, telefon nagrzany, gdzie kurwa moje bilety, a gdzie moje? Nasz sportowy entuzjazm nieco gasi radar, który strzela prosto w oczy. Dla Ciebie Lechio nie takie koszta się ponosiło.
Gigantyczny korek pod Stadionem Narodowym – zapłaciłem 20 zł za parking, a jak czyli rodzice uczyli – zapłacone trzeba zjeść! Chociaż to akurat był wielbłąd, trzeba było auto porzucić gdzieś z dala i dojechać „zbiorkomem”. Następnym razem tak zrobimy, chociaż znając historię Lechii następnego raza nie będzie. Teraz trener Stokowiec inspirowany przez śp. Nikosia wyśle Kruszczyńskiego do Lecha, biorąc w zamian Oblewskiego i Bąka Jacka i cały misterny plan w pizdu. Zamiast „Kruchego” może być Flavio, Haraslin lub Kubicki. Nieważne.
Kibice Lechii i Jagielloni idą na stadion zgodnie z małymi wyjątkami, gdy jeden z naszych wyrzuca garść szalików „Jagi” do kosza. Wciska się przed nas auto z rejestracją GMB, poznajemy tego gruchota, za kółkiem spoglądając na telefon (czyżby grał w węża?) Pan K. z Kościeleczek były bramkarz II-ligowej Concordii. Jako pasażerowie Pan P. z Zaspy, Pan Rz. nie wiem skąd, ale porządny chłop bardzo, szkoda że nie chce już grać w piłkę. Jednym słowem ekipa z wesołego busa do Zabrza, gdzie odświeżyliśmy standardy Roda Stewarta. Gdzieś tam z nimi powinien być Pan R., ale ostatnio ponoć wpadł pod pantofel. Nie wiem, nie znam się. I przede wszystkim gdzie jest „Żubroń”?
Wreszcie parking, totalny chaos. Spotykamy Pana Ś. niegdyś z Banidten Strasse, obecnie na wygnaniu we Szwecji oraz Pana K. obecnie z Przymorza kiedyś solidnego ligowca z jak to się mówi: papierami na granie. Jest z grupką adeptów piłkarskich z AS Pomorze – chyba żadnego nie zgubił. Gdzieś tam kręci się Pan O. z RWD Molenbeek z Brukseli, który nie mógł przegapić takiego piłkarskiego święta oraz Pan C. z Reading obecnie przebywający w Warszawie. Oraz wielu, wielu innych, na pewno Pan D. z Chełmu i Pan V. niegdyś z Żabianki.
Dochodzimy do sławetnej bramy 10, ścisk niemiłosierny, niecała godzina do meczu. Tędy nie wejdziemy, no to fru do bramy 11. Tam się udaje przebić Panu O. z Brukseli, nie mówi słowa po polsku, może dlatego? Resztę zatrzymują. Belg nie takie rzeczy robił, wszedł bez biletu kiedyś na koncert Depeche Mode w Sofii to czemu teraz miałoby być inaczej? Tym bardziej, że teraz bilet, nie na swoje nazwisko, ale ma. Wracamy do bramy 10, ścisk, dzieci płaczą, część ludzi mówi o gazie. Otwarta jest tylko jedna mała bramka, a milicyjna szczekaczka mówi: kibice, tu policja, proszę poddać się kontroli. Chętnie się poddam, ale co zrobić jeśli nie można wejść? Przyjechaliśmy obejrzeć mecz, a coraz bardziej widać, że nie będzie nam to dane. Z rozpaczy zaczynamy zadawać pytania retoryczne białym kaskom. Nie są zbyt trudne, bo wiadomo tam za mądrych nie biorą: czy obejrzymy mecz? kiedy wejdziemy na stadion?
Widać, że te zagadnienia sprawiają im trudność, dociskają ich do ściany, pocą się! Ale nie, fałszywa radość, to nie dlatego. Po prostu milicja jest w strojach żółwi ninja, a jest piekielnie gorąco, dlatego się pocą. Sytuacja napięta jak plandeka na żuku, wystarczy jedna butelka która poleci w białe kaski i zacznie się masarka. Zdesperowany robię to co robi się w takiej sytuacji w XXI wieku: wysyłam tweeta! Bohatersko potem piszę do jednego z PZPN-owskich bonzów by opóźnili mecz, chętnie bym go obejrzał wraz z synem. Bonzo już odczytał mojego dramatycznego tweeta i odpowiada dość niemiło, że 80% od nas chciało się źle zachowywać, co ja tam robię z dzieckiem itd. Może faktycznie tak było, że część kibiców Lechii nie chciała się dać przeszukać, ale myślałem, że czasy odpowiedzialności zbiorowej to dawno i słusznie miniona przeszłość. Powiedzmy, że moja znajomość z Panem z PZPN zostaje na razie zawieszona.
Gdy wreszcie zajęliśmy swoje miejsca około 15/20 minuty meczu, na początek zagrodził nam drogę jakiś watażka ze słowami: – Ej, to jest wszystko zajęte dla Żabianki! Ja na to: – Człowieku cała Żabianka stoi przed bramą, poza tym Sopot jest obok. O dziwo trafiło mu to do rozsądku, więcej go nie widziałem, pewnie jest na Żabiance.
Ale powiem szczerze, że podczas I połowy chciałem wrócić do domu, zero dopingu, piłka wciąż pod naszą bramką, nie tak miał wyglądać ten dzień.
Na szczęście od drugiej połowy doping ruszył, wraz z nimi oprawy w efekcie których ze trzy razy znaleźliśmy się pod gigantycznymi flagami, w tym pod jednym z obrazów Edwarda Muncha (czy to nie ten zaginiony?). No cóż trudno, to wszystko dla Ciebie Lechio! Wreszcie końcówka, mgła przeszła, gol Flavio – będzie pił do końca swych dni za darmo w Wolnym Gdańsku! A jednak nie, VAR! Nie ma gola. Poza tym on nie pije. Ekstaza, która chwilę wcześniej połączyła wcześniej nieznajomych zostaje odwołana. Ale jakoś mam przeczucie, że nie przegramy. I faktycznie zaraz znowu gol i płaczemy z synem objęci! Co za czas, co za dzień! LECHIA!!!!!!!!!!!!!!
Celebracjom nie ma końca, duzi panowie przejmują puchar, czy oddadzą piłkarzom? Tak! Nie chcę się czepiać, ale czemu na Narodowym jest puszczana jakaś syfiasta muzyka, by zagłuszyć kibiców? Niepotrzebnie, sami umiemy pośpiewać. Wyjście przebiega o dziwo sprawnie, spotykam ludzi, którzy myślałem że już dawno leżą w grobach. Na parkingu szarpiemy siatkę z radości, wreszcie jedziemy. O, idzie Pan J. z Zaspy z rodziną, zaschło mu w gardle, na szczęście jest Warka proszę bardzo bracie, baw się dobrze. W Radio leci polski top wszechczasów, przeboje zyskują nowe, piłkarskie interpretacje, poza jedną – „Krakowski Spleen”, on się obroni sam.
Powrót mija szampańsko, stacja benzynowa w Ostródzie zostaje ogołocona z hot-dogów i benzyny, na szczęście obok jest Burger King. Atmosfera niczym w Argentynie.
Nikt z tych którzy byli nigdy nie zapomni tych chwil. AVE LECHIA!
ps. Oczywiście wszystkie powyższe zdarzenia i osoby są fikcyjne. To był sen, ale wybaczcie, był tak piękny, że musieliśmy go opisać 😉