Grzegorz Motyka urodzony 31 stycznia 1972 roku. Zadebiutował w seniorskim zespole Lechii Gdańsk tuż po 19. urodzinach drugoligowym meczem z Widzewem Łódź, 6 kwietnia 1991 roku. Było 0-0. Występował w Lechii nieprzerwanie do końca sezonu 1995/96, rozgrywek gdy fuzyjna Lechia/Olimpia spadła z Ekstraklasy. Potem jeszcze wrócił na wypożyczenie na rundę wiosenną sezonu 1999/2000. Poza Lechią, w której rozegrał 125 meczów ligowych i strzelił 13 bramek (sporo jak na defensywnego pomocnika lub obrońcę) występował m.in. w Hutniku Kraków, Amice Wronki, Dyskobolii Grodzisk Wlkp. i KP Sopot.
Wychowanek Lechii
Jak Ernest Wilimowski i Leonidas jesteś wychowankiem „Bobo” Kaczmarka czy Michała Globisza?
Grzegorz Motyka: – Zaczynaliśmy kopać w Szkole Podstawowej nr 44 na Przymorzu. Trenowaliśmy na początku z bratem Tomaszem w dawnym Stoczniowcu, ale trener Bogdan Kazojć nas wyłapał i przeszliśmy do Lechii. Pierwszym szkoleniowcem przy Traugutta był Michał Globisz, a później po 2-3 latach przejął nas Bogusław Kaczmarek. On wprowadził prawie całą naszą drużynę, czyli kilkunastu chłopaków na salony piłkarskie, co oznaczało ówczesną II ligę. Wtedy to był drugi poziom ligowy. Trener wymieniał praktycznie co miesiąc jedną pozycję. Ze „Starej Gwardii” zostali wówczas tylko Jacek Chociej, Marek Ługowski, Andrzej Marchel, śp. Andrzej Salach. Większość z nas poszła później grać gdzieś wyżej.
Liczyłeś, że jednak w Gdańsku uda się wywalczyć Ekstraklasę?
– W Gdańsku było bardzo ciężko na każdym froncie. Raz, że z finansami, a dwa, z zapleczem. Klub się opierał na wychowankach i dobrej pracy z młodzieżą. Co roku praktycznie byliśmy w czołówce rozgrywek juniorskich w Polsce, zdobywając medale. Wizja Ekstraklasy zawsze była w Gdańsku, ale ziściła się wreszcie po spadku z II ligi do III. Wówczas nastąpiła fuzja z Olimpią Poznań. Po 3-4 meczach w rezerwach zauważył mnie Hubert Kostka. Wprowadził do Ekstraklasy, w której zostałem dość długo. Zmieniając po drodze kilka klubów.
Żeby wejść na wyższy poziom potrzebna była fuzja.
– W Lechii nie dostawaliśmy wypłaty przez kilka tygodni, a czasem nawet miesięcy. Zawsze był problem z działaczami. Mieliśmy przykłady Szamotulskiego i Mięciela, którzy zostali sprzedani do Legii w niedzielę w nocy. Przyszliśmy na roztrenowanie i pytamy się, gdzie jest Marcin czy Grzegorz. Nie ma ich. Po kilku godzinach dowiedzieliśmy się, że sprzedano ich do Legii, za pośrednictwem Pogoni Konstancin.
Miałeś ochotę odejść, widząc jak to wygląda?
– Graliśmy u siebie, na swoich włościach. Może gdzie się pojawiała ta myśl, aby spróbować gry gdzieś wyżej, ale dla nas zaszczytem i tak była gra w I drużynie Lechii. Na stadion potrafiło przyjść kilkanaście tysięcy widzów. Nawet na II ligę. Kiedyś nas było 17 stąd i dwóch przyjezdnych. Teraz jest odwrotnie.
Pierwsze pieniądze za grę w piłkę?
– Pojawiły się jeszcze za trenera Kaczmarka. Było to stypendium, można było za to pójść na obiad czy kupić lepszy dres. Pierwsze lepsze i większe pieniądze zobaczyłem dopiero po fuzji. Wówczas było bardziej profesjonalnie, już się odczuwało, że ma się pieniądze. Były wypłacane sporadycznie np. raz na cztery miesiące. Kierownik drużyny Marek Bąk latał do prezesów i wypytywał o wypłatę dla nas. Nie było pewne, że obiecane pieniądze zobaczymy.
Dla nas na początku liczyło się, że mieliśmy bluzę z herbem Lechii Gdańsk i z napisem Lechia na plecach. A jak ktoś się wyróżniał to trener Kaczmarek załatwiał jeszcze buty używane po kimś z I zespołu. Dziś to jest trochę inaczej. Możesz pójść do sklepu i masz dostęp do sprzętu jakiego tylko chcesz.
Marek Ziółkowski – jego historia potoczyła się nietypowo.
– Marek trenował od małego w Lechii i nagle znalazł się w Arce Gdynia. W przypadku trójmiejskich drużyn to mało było spektakularnych przejść z jednego klubu do drugiego. W latach 70. był jedynie Tomasz Korynt. Marek grał tam z powodzeniem. To był jego wybór. Kulisów nie pamiętam. Pewnie w Arce otrzymał lepsze warunki niż w Lechii.
Lechia-Olimpia
Mówiłeś, że dobre pieniądze były za Lechii/Olimpii, ale początkowo krzywdy też nie było, gdy graliście jako FC Lechia.
– Grałem wtedy za trenera Adama Musiała, który przyszedł do nas jako trener roku według tygodnika „Piłka Nożna”. Pamiętam, że dostał najnowszy samochód golfa 3. Wokół jeździły duże fiaty, polonezy, a on golfem. To był szok dla nas. Nawet kolor pamiętam – bordowy. To tak jakby dziś dostał Bentleya.
W drużynie przez moment było lepiej, ale nie przypominam sobie, aby przez okres 6-7 miesięcy pieniądze były płacone na czas. Zawsze były obsuwy. Kiedyś za czasów komuny klub sponsorowały firmy budowlane, które miały na etacie piłkarzy. Po 1989 roku to się zmieniło. Potem nastąpiło odłączanie się poszczególnych sekcji. Zabrakło dobrych ludzi, którzy by to wszystko poukładali.
Najbardziej pamiętne mecze w Lechii?
– Ze Stilonem od 0-4 do 4-4. 3-2 z Arką, kiedy tuż przed końcem padła bramka, po moim strzale, piłka mi się gdzieś odbiła. Niestety pucharowe mecze mogę wspomnieć nie z Lechią, ale z innymi klubami. Kryłem rewelacyjnych zawodników jak Thierry Henry z Monaco, gdy grałem w Hutniku Kraków.
Najlepszy Twój okres w karierze?
– Czasy Lechii-Olimpii, kiedy na twór gdańsko-poznański-warszawski przychodzi po 15-17 tys. widzów. Inaczej się grało. Hubert Kostka wówczas przyszedł kilka razy na mecze rezerw, wytypował mnie do składu i potem już poszło.
Niestety nie udało się wam wtedy utrzymać w Ekstraklasie.
– Większość tych chłopaków, która przyszła z zewnątrz tu grać, po spadku płakała. Nie chcieli stąd wyjeżdżając. Mieli tu wszystko po względem atmosfery na stadionie, miejsca zamieszkania, nic lepszego ich nigdy spotkało. Piotr Wojdyga, płakał jak bóbr. Adam Grad, Marcin Ciliński, Sławek Suchomski – nawet jak przegrali 1-7 z Widzewem, to widzieli, że kibice docenili ich walkę i klaskali na trybunach. Dziś można czasem zauważyć, że niektóre koszulki nie są nawet przybrudzone.
Potem jeszcze we Wronkach spotkałeś liczną kolonię z Gdańska.
– Byłem tam pierwszym z Gdańska i za moją namową przyszli potem Król, Dawidowski, Zieńczuk, Bieniuk. Przychodził do mnie menadżer Wronek o znanym nazwisku w środowisku i pytał kogo warto sprowadzić. Gdyby w Lechii było wszystko poukładane, to jej marka byłaby dużo wcześniej rozpoznawalna na świecie. Gdyby może „Bobo” Kaczmarek miał wolną rękę i większą władzę, ze swoimi kontaktami holenderskimi i inne, to by się zrobiła ładna szkoła piłkarska?
Wróciłeś potem do Lechii, najbardziej pamiętny mecz o utrzymanie z Hutnikiem Kraków.
– „Kozini” rozegrał wtedy mecz życia. Na linii obronił wszystko.
Maciek Kozak to był twój bliski kolega.
– Szok, za wcześnie go Bozia zabrała. Widziałem go 2-3 tygodnie przed śmiercią… Nasze rodziny się znają, mamy kontakt i widzimy jak jego dzieci rosną. Szczególnie jego syn jest bardzo podobny do niego. Też gra w piłkę.
W II lidze grały wtedy rekordowe 24 kluby.
– Większość to wyjazdy na południe Polski. Nie było autostrad. Jechaliśmy dzień wcześniej na mecz. Logistycznie było ciężko.
Prowadził was trener Romuald Szukiełowicz.
– Według mnie nadaje się do stoczni, a nie do piłki. Strasznie niekulturalny człowiek.
Czy żałujesz, że nie grałeś w bardziej normalnych czasach?
– Trochę tak. Przy tylu meczach rozegranych w Ekstraklasie, kilku w pucharze UEFA, na pewno zarobiłbym dużo więcej. Dziś są inne czasy. Piłkarz nie rozmawia z prezesem tylko ma menadżera. Ten wszystko załatwia. Ja w tamtych czasach sam musiałem negocjować. Kontrakty były takie, że 50% otrzymywałeś, a drugie 50% było do podniesienia z boiska. Dziś podpisując kontrakt nie jesteś tak mocno uzależnionych od spędzonych minut na boisku.
The form you have selected does not exist.
Amica Wronki
Amica Wronki to chyba najlepiej poukładany klub, w którym grałeś.
– Organizacyjnie, sprzętowo, finansowo – przepaść w porównaniu do Lechii. Prezes Kaszyński zrobił największą robotę. 100% profesjonalizm od autokaru po sprzęt. Murawa, baseny. I na koniec miesiąca wypłata. Bez upominania.
Jak się żyło we Wronkach?
– Mieliśmy mieszkania w nowych blokach wyposażone w sprzęt AGD Amiki od lodówki po zmywarki. To była inna półka. Teraz tam mają Akademię Piłkarską z prawdziwego zdarzenia. Jeśli sprzedają Bednarka do Anglii to spora część tej kwoty trafiła do Akademii, aby zabezpieczyć wychowanie kolejnych. Legii też idzie tą drogą, a w Lechii raczej tego nie będzie. W Lechii zaprzepaszczono dużo czasu.
Zostałeś zaproszony na 25-lecie Amiki Wronki
– Tak byliśmy całą prawie bandą z Gdańska. Fajna impreza i mecz wspominkowy.
Miałeś ochotę zostać przy piłce
– Podczas gry we Wronkach zrobiłem papiery trenerskie. Mam kwalifikacje. Ale to ciężki chleb. Dziś dzieci mają wszystko i trzeba wyłapywać te rodzynki.
Pierwszą bramkę w Ekstraklasie z Olsztyna pamiętasz?
– Oczywiście. Zdobyłem ją taką półprzewrowtką. Strzeliłem na tą trybunę, gdzie siedzieli nasi kibice. Tę bramkę zapamiętam do końca życia. Był to mój drugi mecz w Ekstraklasie.
Na koniec kariery wróciłeś jeszcze na Traugutta w barwach KP Sopot.
– Mieliśmy fajną ekipę. Ja w obronie, w ataku po dwa gole Lechii strzelili Kuba Bławat i Roland Kazubowski, czym zapracowali na transfer na ulicę Traugutta. Zaszokowaliśmy lechistów wygrywając z nimi 4-1 na wyjeździe. U siebie na stadionie Ogniwa też nie przegraliśmy, było 1-1. Stary człowiek i może!