Marcin Pietrowski, wychowanek Lechii Gdańsk, zdobył mistrzostwo Polski juniorów młodszych. Gdy osiągnął wiek seniora, przez kilka lat reprezentował barwy Biało-Zielonych na szczeblu ekstraklasy.
Dodajmy, że popularny „Jedi” aż 140 razy wystąpił w ekstraklasowej Lechii, co daje mu trzecie miejsce wśród piłkarzy reprezentujących biało-zielone barwy w XXI wieku. Liderem jest Rafał Janicki, o czym pisaliśmy tutaj.
Zacznijmy od początku czyli od tego jak zdobyliście dla Lechii w 2004 roku mistrzostwo Polski juniorów młodszych.
– Rocznik 1988 to fajna ekipa trenerów Romana Kaczorka i Adama Piaseckiego, gdzie było bardzo dużo zdolnych zawodników. Był Robert Hirsz, Jakub Kawa, Rafał Loda, Łukasz Uszalewski i jeszcze Maciuś Osłowski. Na mistrzostwa pojechaliśmy już z trenerem Tadeuszem Małolepszym, filarem tej drużyny byli zawodnicy z rocznika 1987, ale nas też kilku się załapało.
Spodziewałeś się, że tylko ty zaistniejesz w dorosłej piłce?
– Czy bym jakieś pieniądze postawił, że żaden z moich kolegów nie zrobi kariery? Byłem pewien, że zrobią. Chociażby Robert Hirsz przeogromny talent, gdyby był troszeczkę lepiej pokierowany grałby w piłkę na wysokim poziomie.
Jakie miał problemy, które mu przeszkodziły?
– Nie chcę wnikać, nie wiem. Wszyscy zachodzą w głowę dlaczego tak się potoczyła jego kariera. Maciuś Osłowski jako ostatni Mohikanin, grał w Wejherowie. Sam nie wiem gdzie losy poniosły resztę.
Do seniorów wchodziłeś w sezonie 2007/08, tym zakończonym awansem, jednak twój udział w sukcesie był śladowy. Wiosną praktycznie nie zaistniałeś u trenera Kubickiego.
– W tamtym okresie borykałem się z urazem mięśnia czworogłowego, co się wyleczyłem to po dwóch tygodniach znowu nadrywałem. Wreszcie zaryzykowaliśmy i u fizjoterapeuty Ryszarda Tafla tę bliznę rozbiliśmy, taką falą uderzeniową. To pomogło, od tamtego czasu mięśniowe sprawy przestały mi dokuczać. Wcześniej w tym czasie byłem uznawany za wiecznie kontuzjowanego zawodnika i trener Kubicki powiedział, że nie widzi mnie w składzie, miał takie prawo.
Jak wspominasz tamtą szatnię? Paweł Buzała jest z twojego pokolenia, mówił nam, że czasem bał się nawet odezwać.
– Nie miałem lekko, gdy byłem młody. Byłem osobą, która ma swoje zdanie i to nie do końca było akceptowane. Młodzi mieli wówczas o wiele ciężej niż teraz.
Trener Kubicki nie widział cię w składzie, Lechia awansowała do ekstraklasy, pojawiła się oferta z niższej ligi z Torunia.
– W Toruniu miałbym możliwość grania. Została kwestia dni żebym podpisał umowę. Znów niestety naciągnąłem mięsień, nie chcieli kontuzjowanego zawodnika, więc wróciłem i odbudowywałem się w Młodej Ekstraklasie u trenera Tomasza Borkowskiego.
Dziwnie się słucha o twoich kontuzjach za młodu, bo gdy wszedłeś w rytm meczowy grasz praktycznie wszystko od deski do deski.
– Może za młodu wyczerpałem limit pecha? Trzeba mieć odpowiednią świadomość. Trenerzy od małego wpajali, by dbać o swoje nogi i organizm. Był moment, że zmieniłem trochę w swoim odżywianiu, studia na AWF-ie dużo mi pomogły, wiele się nauczyłem, sam szukałem wiedzy. Miałem więcej siły, energii, by wytrzymać coraz większe obciążenia treningowe.
Rundę spędziłeś w Młodej Ekstraklasie.
– Grałem na tyle dobrze, że trener Tomasz Kafarski włączył mnie do kadry I zespołu.
Debiut ze Śląskiem na najwyższym szczeblu rozgrywek w sierpniu 2009 roku. Pamiętasz?
– Nie mam aż takiej pamięci. Pamiętam, że wszedłem na kilka minut. Bardziej kojarzę, gdy debiutowałem w Lechii w seniorach.
Łukasz Surma, wieloletni kapitan Lechii, mówił kiedyś, że w tobie widzi swego następcę.
– To bardzo miłe. Czułem, że dobrze się uzupełniamy. Często mówił, że lubi grać ze mną, że dużo biegam, być może nie miałem wielu odbiorów, ale bywało, że miałem jakiś swój udział w tym, że on mógł wszystko przeczytać i zbierać żniwa.
Trener Kafarski z tych którzy cię prowadzili w Lechii to największy strateg, taktyk?
– Ogólnie mam bardzo pozytywne zdanie na temat trenera Kafarskiego. Powinien zaistnieć w przyszłości wyżej niż w I lidze.
Abdou Razack Traore to najlepszy piłkarz z jakim grałeś?
– Pamiętam jego pierwszy trening, to był zwykły „dziadek”. Graliśmy pół godziny, ale już było widać jak się porusza, jak zgrywa, mówimy: wow, co za piłkarz! Ale że aż tak się rozwinie, że będzie taką gwiazdą to nikt nie mógł przewidzieć.
Sazankow?
– Miał problem z kolanem (śmiech).
No tak niemały…
– Widać było, że ma potencjał. Ale zdrowia nie oszukasz. Jak nie masz pełnego wyprostu w kolanie, to jak biegasz – kulejesz. W piłce detale czasem decydują. On pojedynki przegrywał, wciąż coś go bolało. Nie trenował na 100%.
Trochę wcześniej przyszedł Deleu.
– Mój przyjaciel. Dzielimy ze sobą datę urodzin. Pomagałem Mu, nauczyć się języka polskiego. Na migi pokazywałem, to jest noga, to ręka, on ze słownikiem. Po pół roku umiał się już komunikować. Inteligentny człowiek. Nie miał samochodu, więc czas poza piłką też spędzaliśmy razem. Cieszę się, że mam w Nim przyjaciela do końca życia.
Drugi to Adam Duda?
Tak. Bardzo pozytywna postać. Los chciał, że nasze drogi zbiegły się na Śląsku. On był w Rozwoju, ja jestem w Piaście. Często się spotykaliśmy i do dziś mamy bardzo dobry kontakt.
Przynajmniej mieliście kogoś kogo mogliście zrozumieć jak mówi.
– No właśnie w Gliwicach w ogóle nie mówi się po śląsku. Co innego Ruda Śląska, Tychy, Chorzów.
Sezon 2010/11, Lechia była chwalona, dwie wygrane z Legią, wysoka u siebie z Górnikiem Zabrze, drużyna Kafarskiego miała swój styl. Który z tych meczów najbardziej pamiętasz?
– Z Legią przy Traugutta 2:1 i moją asystę do Wani. Super graliśmy. Atmosfery przy Traugutta nie da się porównać do żadnego innego stadionu.
Atmosfera nie przeszła z wami na nowy stadion?
– Wiadomo, że teraz chodzi więcej ludzi na Letnicę, ale ogólnie nie da się porównać do tego co było przy Traugutta.
Jesienią 2010 roku Lechia była chwalona, ty wiosnę zaczynasz na prawej obronie. Do tej pory wszystkie twoje wypowiedzi były dyplomatyczne: będę grał tam gdzie mnie trener wystawia itd. Teraz masz szansę powiedzieć która pozycja jest twoją ulubioną. Zwłaszcza że w Piaście też miałeś okazję grać na środku obrony, na boku, wszędzie, masz skalę porównawczą.
– Napastnik to moja ulubiona. A tak serio: całe życie grałem jako defensywny pomocnik czyli „6” i rzeczywiście, jest tak jak zawsze mówiłem – będę grał tam gdzie mnie trener postawi. Jeśli tam mnie trener widzi i w ten sposób mogę pomóc drużynie? Dlaczego nie.
Każdy lubi strzelać bramki, każdy lubi mieć wpływ na drużynę, ale w sporcie drużynowym co kto lubi schodzi na drugi plan. Ja mógłbym powiedzieć trenerowi, że nie chcę grać na prawej obronie, ale nie widziałem w tym nic złego.
Dzięki tej grze na boku obrony u trenera Kafarskiego, w Gliwicach bardzo cenią moją umiejętność dostosowania się do różnych ustawień taktycznych. Trener krzyczy: Marcin tu, Marcin tam. Czy właściwie długo to było Martin, po czesku. Były takie mecze, że trzy razy zmienialiśmy taktykę. Z prawego piórka schodziłem do środka obrony czy pomocy, by potem trafić na bok defensywy.
Pamiętne, remisowe derby z Arką w Gdyni, kończyłeś zdaje się na lewej obronie.
– Sytuacja była fatalna. Krzysiu Bączek zgrał do Vućki i wyszliśmy ze sporych opałów. Nie zapomnę Vućki jak biegł pokazując ucho od śledzia. Ktoś mu podsunął to ucho, albo sam wychwycił bo był kumaty. Ten mecz zadecydował o przyszłości Arki, która ostatecznie się nie utrzymała, tych punktów im zabrakło.
Po meczu powiedziałeś, że z ligi spadną Cracovia i Arka. Wypowiedź pod kibiców?
– Staram się robić i mówić to, co naprawdę czuję. Arka była wtedy słaba, choć akurat w meczu derbowym u siebie napędzili nam sporo strachu.
Derby były dla ciebie jakieś szczególne? Pewnie od dziecka rywalizowałeś z Arką wielokrotnie.
– Właśnie nie, naszym głównym rywalem był Bałtyk Gdynia. Arki z tego okresu w ogóle nie kojarzę. Derby w Ekstraklasie były na pewno wyjątkowe, ale głównie przez presję otoczenia. W każdym meczu dajemy 100%, więc dziwne gdyby w meczu z Arką nagle dalibyśmy więcej. To znaczy, że co? Wcześniej dawaliśmy mniej?
Sezon 2010/11 kończy się dużym niedosytem. Potem następuje przejście na stadion, o którym mówiono „Remis Arena”. Do czasu trenera Probierza ciężko wam było wygrać dwa mecze z rzędu.
– W mojej ocenie, to w ogóle najładniejszy stadion w Polsce. Ale z pozycji piłkarza, znaczenie ma murawa. Boisko w Gdańsku jest bardzo grząskie. Nie wiem czy to dlatego, że to jest tak wysoko zadaszone, czy słońca jest trochę mniej, czy wilgotność jest większa? Trawa się wyrywa, ciężko jest się utrzymać na nogach. Nie ma odejścia, przyspieszenia, jesteś mniej zwrotny. My jako gospodarze chcieliśmy się utrzymywać przy piłce, było sporo niedokładności, nie wychodziła nam ta gra, łatwiej grało się z kontry. Być może też presja otoczenia? Ciężko powiedzieć. Na Traugutta ta presja była bardziej pozytywna. Tam przyszło 10 tysięcy ludzi, to zupełnie inaczej wyglądało niż na tym molochu.
Na PGE Arenie cały czas się czuliśmy jakby na obcym stadionie, bo większość czasu spędzaliśmy na Traugutta.
Pierwszego gola ligowego zdobyłeś w Lubinie.
– Pamiętam, wygraliśmy 1:0, było dośrodkowanie, jakiś zawodnik wybił przed pole karne, a ja takim szczurkiem uderzyłem, po długim słupku, bramkarz też był chyba zasłonięty, ładnie w boczną siatkę weszła.
Długo czekałeś na tą pierwszą bramkę.
– Nie miałem ciśnienia. Dla mnie najważniejsze jest to, żeby zespół wygrał. Przy stałych fragmentach też nie chodzę do przodu, jestem zawsze bardziej odpowiedzialny za zabezpieczenie przed kontrą i mi to nie przeszkadza.
Trener Kafarski liczył, że wygrana w Lubinie pozwoli wam się odbić, bo szło jak po grudzie, trzy spotkania przegraliście po 0:1. Czy porażka w Limanowej to najgorszy moment podczas twojej gry w Lechii?
– Nie, tak tego nie odbierałem. Nie jestem zawodnikiem, który przechyli szale zwycięstwa swoją grą. Było dużo więcej zawodników bardziej doświadczonych, którzy mieli większe atuty. Pamiętam tamten mecz, fatalna była pogoda. Chłopak z Limanowej oddał strzał życia. Z daleka. I później się bronili. Ale tak bywa.
Potem przyszedł Paweł Janas. Zagrałeś u niego tylko trzy mecze. Za to kadencja „Bobo” Kaczmarka to zupełnie inna koncepcja. Zaczęto stawiać na swoich. Tobie musiało to odpowiadać.
– Dużo wyniosłem, była fajna ekipa, atmosfera. To się czuje, że obok biega kolega, który da się pokroić za ciebie. W szatni już nie było takich podziałów na starszych i młodszych. Z mojej perspektywy była to najlepsza szatnia, podczas mojej gry w Lechii.
Kiedy poczułeś, że w szatni nie należysz do tych najmłodszych, że twój głos się liczy?
– Tak naprawdę to dopiero w Gliwicach. W Piaście koledzy i trenerzy patrzyli na mnie jak na gościa, który grał, przyszedł z Lechii, która jest marką i ma bagaż doświadczeń. To było miłe, bo w Gdańsku się nigdy nie czułem, aż tak ważną postacią. Musiałem dopiero odejść i spojrzeć na to z innej perspektywy.
Za trenera Probierza, miejsce w składzie miałeś pewne, to do ciebie dobierano zawodników w centrum II linii.
– Na początku tak było, jednak później był moment w okresie zimowym, że trener zadecydował, że nie będę grał. Grali Zyska z Kostrzewą, we wszystkich sparingach, ja w ogóle nie dostawałem szansy. Dopiero kontuzja Wojtka w Bydgoszczy sprawiła że wszedłem, zagrałem bardzo dobrze i już placu nie oddałem.
W maju 2013 mówiło się o twoim odejściu z Lechii, menadżer Marek Cito mówił, że na 70% odejdziesz z Lechii?
– Koniec końców zostałem w Lechii, bo bardzo chciałem i dobrze się stało.
Podpisałeś nowy kontakt do 2016 roku, a potem na początku 2015 przedłużyłeś jeszcze o rok.
– To był ukłon ze strony klubu. Nie mogłem przewidzieć, że wiosną nie będę grał i po pół roku sytuacja będzie zupełnie odwrotna, gdzie lepszym rozwiązaniem było się rozstać. Dwie strony doszły do takiego samego wniosku.
U twojego boku dorósł Paweł Dawidowicz. Jego postęp był dla ciebie zaskoczeniem?
– Na początku u trenera Kaczmarka ledwo co się łapał do kadry zespołu, ale na obozie wyglądał bardzo dobrze. Był z mistrzowskiego rocznika 1995. Miał o tyle łatwiej, że trener stawiał na niego, a w zespole nie było wtedy dużej rywalizacji. Ale gdyby nie zasługiwał na grę, to by nie grał.
Przed obozem zimowym w Turcji doszło do zmian właścicielskich. Do was to dochodziło?
– Tak. Śmialiśmy się, że przygotowujemy się na obozie, a i tak do grania przyjadą inni. Ale to były tylko żarty. Nie mieliśmy żadnego wpływu na to, że Lechia pożegnała się z trenerem Probierzem, czekaliśmy na to co się wydarzy. Zakasaliśmy rękawy i robiliśmy swoje, aby jak najlepiej się przygotować.
Po odejściu Probierza, był Moniz, który zrobił wam niemal obóz przygotowawczy przed rundą finałową.
– Bardzo żałowaliśmy, że odszedł, bo był to niesamowity człowiek. Nie dość, że dobry trener, ale także wspaniały człowiek, który dałby się pokroić za drużynę. Wierzył w każdego zawodnika. Potrafił tak dotrzeć, że jesteś super piłkarzem, że wyjdziesz zaraz na boisko i rozszarpiesz przeciwnika. Dawał nam do zrozumienia , że jesteśmy super drużyną. Miał fajne podejście, a my to łykaliśmy.
Po sezonie nastąpiła kadrowa rewolucja. Odchodzi 20 graczy, a przychodzi innych 20.
– To było przykre. Wszyscy widzieli, że wystarczyło wzmocnić troszeczkę zespół i w zasadzie byłby gotów gry. Ale polityka była zupełnie inna, czy lepsza? Nie wiemy co by było, gdyby…
Dostałeś konkurencję m.in. w postaci Ariela Borysiuka.
– Jeżeli chodzi o Ariela, to nie miałem pretensji. Widać było, że jest ograny, że daje z siebie maksa.
U żadnego trenera nie miałem pewnej pozycji, może za wyjątkiem trenera Kaczmarka. Przeważnie zaczynałem przygotowania jako rezerwowy, a potem pozycję sobie wyszarpywałem.
W przeciwieństwie do poprzedników u Machado podczas przygotowań w kość nie dostaliście zupełnie.
– To był zupełnie inny trener, jeśli chodzi o charyzmę. Zupełny przeskok. Problemem mógł być też język, bo po angielsku nie mówił za dobrze. Mówił po niemiecku i to nam tłumaczono.
Czy grając w Piaście do meczu z Lechią podchodzisz szczególnie?
– W kalendarzu na czerwono zaznaczam. Sam mecz to 90 minut, jak każdy inny. Ale przed meczem jest cała otoczka, serce mocniej bije. O emocje pytają dziennikarze, koledzy, rodzina. To może być stresujące, a sam mecz już nie, koncentruję się na robocie. Gdybym strzelił bramkę, to pewnie bym się nie cieszył.
Lechii bardzo dużo zawdzięczam, to jest mój klub, a w Gliwicach buduję drugi dom. Lechii będę kibicował do końca życia. I mam nadzieję, że kiedyś wrócę i życie ułożę wokół Gdańska i Lechii.
Wychowanek rzeczywiście ma trudniej w swoim klubie?
– To zależy. Jeśli jesteś dobry to i tak się przebijesz. W Gliwicach wychowankiem jest Radek Murawski, który był kapitanem i ma taką charyzmę, jest na tyle dobry, że ciągnie zespół. To zależy indywidualnie od człowieka.